‘Cola’ in a Country of ‘Coca’ *** ‘Cola’ w panstwie koki

‘Czwarta nad ranem – moze sen przyjdzie….’ – nic z tego,  trzeba wstawac!

Freddy zostal wyslany na badania do szpitala przez swojego ubezpieczyciela. W ciagu ostatnich szesciu miesiecy wiele razy bywalismy u roznych lekarzy w Cochabambie – zawsze prywatnie, teraz natomiast mielismy okazje zobaczyc, jak dziala publiczna sluzba zdrowiaw Santa Cruz.

W srode, wstalismy wiec o 4 nad ranem, aby byc w placowce ‘Caja Petrolera de Salud‘ o godzinie piatej. Kiedy taksowka zawiozla nas do szpitala w polnocnej czesci miasta, zastalismy tam tlumy ludzi! Lekko zdezorientowani zapytalismy, czy ta kolejka (‘cola’) jest do labolatorium. Okazalo sie, ze nie i skierowano nas do mniejszej kolejki. Teraz wystarczylo nam tylko poczekac jakies 2 godziny na otwarcie labolatorium.

Przy okazji troche sennej rozmowy z wspoltowarzyszami niedoli dowiedzielismy sie, iz jestesmy w innym szpitalu niz powinnismy! Nasz byl pod drugiej stronie miasta. Oczywiscie czekaly tam juz tlumy (jakas setka ludzi tak na oko), a kolejka do labolatorium w srodku tez byla juz spora. Czekalismy tak do 7 rano, kiedy okazalo sie, ze kolejka powinna byc tylko jedna, a ta druga byla dla tych, ktorzy odeslani zostali z kwitkiem poprzedniego dnia. A poza tym, Freddy powienien przyjsc jutro, bo taka ma date na skierowaniu – dostal tez pouczenie dla swojego pracodawcy, aby nie przysylal juz wiecej swoich pracownikow wczesniej…

Poranek mielismy z glowy, ale wiecie co bylo najdziwniejsze? Kiedy o 7 przyszla pielegniarka oswiadczajac zgromadzonym, ze lekarz ‘A’ jest chory, lekaz ‘B’ jest na konferencji, a lekarza ‘C’ tez gdzies diabli wzieli, wiec tylko kobiety w ciazy, dzieci i starcy beda dzis przyjeci. Prawde mowiec oczekiwalam apokalipsy: bojek, wyzwisk, przepychanek…a  tu nic. Wszyscy pokornie przyjeli wiadomosc.

Ja osobiscie bylam w szoku – nie wiem czy wiekszym z powodu nieobecnosci prawie wszystkich lekarzy, czy zupelnej obojetnosci pacjetow w stosunku do zaistniaej sytuacji? Jak to mowi chinski szef Freddiego – w tym kraju nic sie nigdy na lepsze nie zmieni, bo wszyscy to maja gdzies. Jest jak jest i jest im z tym dobrze. Tylko trudno mi uwierzyc, ze czekajace od 4 nad ranem w kolejce kobiety w ciazy, dzieci i struszkowie nie maja nic przeciwko?

Nastepnego dnia Freddy pojechal o 4 nad ranem do szpitala i byl 12 w kolejce:)  O godzinie 7 okazalo sie, ze labolatorium jest zamkniete, z okazji ‘Dnia Biologa’! Tak,  w Boliwii kazdy ma swoj dzien i nie omieszka tego dnia celebrowac.

Freddy poczekal wiec na przeswietlenie klatki piersiowej i kazali mu wrocic w poniedzialek na reszte badan. Tylko ile razy mozna wozic przy sobie kubek z wlasnym moczem?

Na szczescie w poniedzialek labolatorium dzialalo i o 10 rano Freddy byl juz z powrotem w mieszkaniu.

Tymczasem po drugiej stronie miasta…

Od 7 rano odczekiwalam swoja kolejke w SEGIP- ie, czyli urzedzie wydajacym dowody osobiste. W upale, z mrowkami i stonogami pod nogami, muchami w powietrzu.

Bylo to juz moje trzecie podejscie (tutaj doskonale sprawdza sie powiedzenie – ‘do trzech razy sztuka’:) – za pierwszym razem zrezygnowalismy z kolejki, poniewaz znajomy, ktory ze mna przyjechal, mial sprawy do zalatwienia. Nastepnego dnia przyszlismy z Freddim prosto ze szpitala, odstalismy swoje, ale okazalo sie, ze kolejka jest tylko po to, zby sprawdzic czy mamy wszystkie dokumenty (okazalo sie, ze nie) i dac nam numerek na inny dzien.  Padlo na poniedzialek, numer 14.

Tak wiec zjawilam sie o 7, jak mi kazano (od razu wiedzialam, ze nie ma to sensu, bo i tak przeciez bede czekac, ale pani powiedziaa, ze trzeba byc o 7 i tyle). Na poczatku wprowadzono nas do klimatyzowanego pomieszczenia, aby po moim komentarzu, jakie to szczescie mamy, ze nie musimy stac w upale, wyprowadzic nas na zewnatrz z drugiej strony budynku, a dokladnie osoby od 11 numerka w gore…

Po jakichs dwoch godzinach, kiedy wszyscy na zewnatrz zastanawialismy sie, dlaczego kolejka sie nie rusza, okazalo sie, ze z numerkiem 14 byly tu jeszcze 2 inne osoby! To juz wszystko wiadamo.

O 10.10 udalo mi sie dotrzec do urzednika, ktory pobral odciski palcow, zeskanowal wszystkie dokumenty, wypytal sie o wszystkie informacje, ktore jakies 2 miesiace temu umiescilam wlasnorecznie w internetowym arkuszu registracyjnym, zrobil zdjecie (choc arkusz registracyjny juz je posiadal) i zaprosil za miesiac po odbior dowodu osobistego.

Tak wiec po 6 miesiacach starania sie o wize, ktora mam juz 2 miesiac, za miesiac bede u konca procesu! Chyba warto pomyslec o zbieraniu dokumentow i staraniu sie o wize 2-letnia?

A Freddy musi jeszcze jutro stanac w kolejce po wyniki badan i w kolejnej po numerek do lekarza – tym samym chcac, a raczej nie chcac, zebraly mu sie prawie  2 dni wolne od pracy, na co jego szef moze odpowiedziec tylko jedno: 他媽的.

***

“Four o’clock in the morning – maybe a dream will come …. ‘ – nope, we have to get up!

Freddy was sent for testing to the hospital by his insurer. In the last six months we had visited a number of times different doctors in Cochabamba – always private ones, but now we had a chance to see how does it work the public hospital in Santa Cruz.

So, on Wednesday, we woke up at 4 am to be in the place called  ‘Caja Petrolera de Salud’ at five o’clock. When the taxi drove us to the hospital in the northern part of the city, we found crowds there! Slightly confused we asked some people if this queue (‘cola’) was to the lab. It turned out that it did not and we were directed to a smaller queue in different place.

During the talk with some people we learned that we should be in a different hospital! The one on the other side of the city, where we arrived after half an hour. Of course, the place was crowded (I would say there were about 100 people or more), and the queue to the lab inside the building was already very long. So we waited until 7am, when it turned out that there should be only one queue and the other was for those who were sent back empty – handed from the previous day. It turned out, Freddy’s referral was for tomorrow and he got an instruction for his HR to not to send anymore their employees earlier than the referral states …

So the whole morning was wasted, but you know what was the weirdest? The nurse came at 7 am declaring to the patients that doctor ‘A’ was sick, Doctor ‘B’ was at a conference, and doctor ‘C’ was nowhere to be seen, so only pregnant women, children and old people will be accepted today. I expected a riot: buoys, swearing, wrangling … but nothing had happened. All gathering humbly accepted the message.

I was in shock – I do not know if because of the absence of almost all doctors or because of  people’s complete indifference? As a Freddy’s Chinese boss says – in this country nothing will ever change for better because no one cares. This is how it is and they are happy with it. Just it’s hard for me to believe that pregnant women, children, elders and the rest of society don’t mind waiting in the queue at 4 am?

The next day, Freddy went at 4 am to the hospital and was 12th in the queue :) At 7 am it turned out that the lab is closed, because it was the ‘Day of  the Biologists! Yes, everyone in Bolivia has its day and they do celebrate it.

Freddy had done only his chest x-ray and they told him to come back on Monday for the rest of the tests. Just how many times one can travel with a cup of your own urine?

Fortunately, the lab worked on Monday morning so before 10 am Freddy was back in the house

Meanwhile, on the other side of the city …

From 7 am in the morning, I was awaiting my turn in SEGIP – an office issuing ID cards. In the heat, with the ants and huge millipede under my feet, and flies in the air.

This was already my third approach (just like in saying – ‘third time lucky’ :) First time, we gave up the queue, because a friend, who arrived with me, had some errands to run. The next day we came with Freddy straight from the hospital, waited in line, but it turned out that the queue is just to check whether we have all the documents (it turned out that we needed to pay 450 bs. in a bank) and give us a ticket for another day: Monday, number 14.

So, on Monday I showed up at 7 am as I was told (I knew right away that it doesn’t make any sense, and surely I’ll have to wait, but the lady in the window said that I have to be there at that time). At the beginning, I and other lucky people were brought to the air-conditioned room but after my comment that we are  so lucky not have to stand up in the heat, they took us outside, to the other side of the building (exactly the people with the number 11 up)…

After about two hours, when we were wondering why the line doesn’t move, it turned out that there are 2 other people with the number 14! You can imagine the rest.

About 10.10 am I managed to get to the officer, who has collected my fingerprints, scanned all the documents, questioned about all the information, which I included in the online registration form; he also took the picture and invited me in a month’s time to collect my Bolivian ID card.

So after 6 months since I’ve applied for a visa, which I was given 2 months ago – in 1 month I will be at the end of the process! Maybe it is wise to think about collecting new documents and applying for a  2-years visa?

Poor Freddy still has to go tomorrow and wait in a queue for his health – test results, and for a ticket to another doctor – this way he skipped (involuntary) almost  two days of work, in with case his boss can say only one thing: 他妈的 !!!

DSCN0823-2

P.S. Just beside the window, they put  an air-conditioning exhaust blowing hot air. Thankfully,  we could breath with a cool air coming from inside…another thing to endure.

Tropical ‘Jardin Botanico’ in Santa Cruz *** Z wizyta w ‘ogrodzie botanicznym’

Od ponad miesiaca planowalam wycieczke do ogrodu botanicznego w Santa Cruz, ktory na wszystkich ulotkach turystycznych jawil sie jako raj na ziemi. Raj tropikow:)

Wyobrazalam go sobie jako wieksza, bardziej kolorowa i goraca wersje ‘Botanic Gardens’ w Dublinie, ktory wlasnie tak zapamietalam:

IMG_0398

IMG_0458

IMG_0484

IMG_2877

IMG_2888

IMG_0435

IMG_2937

IMG_2930

A tak ‘Jardin Botanico’ w Santa Cruz wygladal w rzeczywistosci:

IMG_0140

IMG_0157IMG_0146

IMG_0148

IMG_0144

IMG_0150

Coz, w tym przypadku rzeczywistosc nie przerosla oczekiwan… A szkoda.

Nieznosny upal, to jedyne co zgadzalo sie z moja wizja. Zamiast bujnej roslinnosci, otoczeni bylismy przez chmary komarow, ktorych nie odstarszal zapach srodka przeciw komarom (moze dlatego, ze zmieszany byl on z naszym potem?).

‘Jardin Botanico‘ polozony jest 8 km od centrum Santa Cruz, 3 bs. autobusem z bazaru ‘Los Pozos’. Moge powiedziec, ze byly to 3 bs. wyrzucone w bloto (chociaz jakby doliczyc 3bs. za wstep i bilet powrotny, to zmarnowalismy w sumie 9 bolwianos od osoby:(

***

I have planned a visit to Santa Cruz’s ‘Jardin Botanico’ for a month. It looked like a tropical paradise on every tourist attractions listing that fell into my hands.

I imagined it as bigger, more colourful and hotter version of ‘Botanic Gardens‘ in Dublin, one of my favourite places in Irish capital. And who could blame me! – at the end we are in tropics!

Unfortunately, as you can see on the pictures (the ones at the end), my expectations were way too high! Only one thing from my list was right  – it was hotter than in Dublin and more humid, what all together attracted millions and millions of mosquitoes, who were somehow indifferent to the smell of an insect repellent (maybe because it was mixed with our sweat?).

Tropical lush greenery and flowers? Nowhere to be seen – I could see only dry common plants and huge cacti (that turned out to be a highlight of this trip). Now, we were walking for some time and I don’t think we could missed something, could we?

Santa Cruz’ ‘Jardin Botanico‘ is placed 8 km from the city centre, on the way to Cotoca – 3 bs. by bus from ‘Los Pozos‘ market. It was 3 bolivianos wasted… However, adding an entrance fee of 3 bs. and return ticket – we lost 9 bs. in total.

‘Slothy’ Sunday in Cotoca *** ‘Leniwcowa’ niedziela w Cotoce

W ostatnią niedzielę wybraliśmy się do Cotoki – miasteczka położonego 30 min autobusem z bazaru ‘Los Pozos’ w Santa Cruz (3bs), które słynie z sanktuarium maryjnego ‘Virgen de Cotoca’, ceramiki i miodu (tak przynajmniej przeczytałam w przewodniku). Przyznam, cudnie było wyrwać się z dusznego miasta na prowincję – zwłaszcza po ‘spacerze’ po wspomnianym bazarze, który można by określić słowami mojej mamy, jako miejsce gdzie króluje ‘bród i ubóstwo’. Podróż autobusem z drewniana podłogą może nie należała do najbardziej wygodnych, ale cieszyła nas zbliżająca się wizja niedzielnego spaceru po  sennym małym miasteczku. Rzeczywistość okazała się jednak inna, bowiem z bazaru w Santa Cruz trafiliśmy prosto na bazar w Cotoce! Troche mniejszy i bardziej zadbany, ale równie wrzaskliwy:)

Last Sunday we went to Cotoca – a small town 30 minutes by bus from the market “Los Pozos” in Santa Cruz (3BS), which is famous for the shrine of ‘Virgen de Cotoca’, pottery and honey (or so I read in the guide). I admit, it felt wonderful to leave stuffy city – especially after the ‘walk’ on the bazaar, which could be described with the words of my mother as the image of: ‘stench and poverty’. Travelling by bus with the wooden floor wasn’t the most comfortable either, but we enjoyed the dream of the Sunday afternoon in the sleepy little town. However, the reality turned out to be different, because from the bazaar in Santa Cruz we got to the bazaar in Cotoca! A little smaller and much cleaner, but equally noisy :)

Główna plaza okazała się zapełniona mieszkańcami, którzy przybyli adorować słynną ‘Virgen de Cotoca’ w przylegającym do placu sanktuarium. W kościele zaczynała się msza, a w budynku obok wierni zapalali świeczkę swoim bliskim, choć prawdę mówiąc bardziej przypominało to masowe topienie wosku, niż widok palących się świeczek w naszych europejskich świątyniach.  My również zakupiliśmy świeczki (‘Dzieciatka Jezus’), ale przeznaczone one zostały do kolacji przy świecach.

The main plaza turned out to be filled with residents and newcomers who came to adore famous “Virgen de Cotoca ‘in the sanctuary. People came to lit a candle for their loved ones but it was more like a mass wax melting. We also bought some candles (named as’Infant Jesus’), but they were destined for our dinner table.

Po wizycie w kościele, okrążyliśmy plaze dwukrotnie w poszukiwaniu słynnego miodu. Miód był, ale taki w glinianych otwartych dzbankach, których nie mogliśmy kupić, ponieważ mamy w domu mrówki, a raczej mieliśmy i już więcej nie chcemy ich mieć (właśnie wróciłam z kuchni…ONE już tam są…). Jedyna alternatywą był zakup miodu w butelce po Coca Coli – ciemnobrunatnej zupełnie płynnej cieczy. A co tam, za 10bs można spróbować! W domu okazało się, ze ‘miód’ ten jest słodko – gorzki i zupełnie nie przypomina tego tradycyjnego. Zapytałam wiec tatę – pszczelarza, co to może być, a on odpowiedział, ze może być to syrop z trzciny cukrowej, bo miód powinien być choć trochę lepki).

After seeing the church, we circled twice around the plaza in search of the famous honey. We found a honey sold in the open clay jugs, that we couldn’t buy, because we have ants in the house, or rather we have had once and we don’t want to have them anymore (after witting this I went to the kitchen for a juice and they are back!…) The only alternative was to buy a honey in a bottle of ‘Coca Cola’ – dark brown liquid. What the hell, for 10 bs. we can try! At home, it turned out that this honey is bitter – sweet and not alike any honey we knew. When I asked my dad, who happened to be a beakeeper, he said that it could be a sugarcane syroup as real honey cannot look like a water.

Troszkę znudzeni i zmęczeni gorącem i gwarem, postanowiliśmy już wracać, kiedy Freddy zauważył cos w krzakach. Był to leniwiec! I to taki, który postanowił sobie pospacerować po chodniku, ku uciesze wszystkich zgromadzanych na placu – mojej w szczególności:)

A little bored and miserable from heat and bustle, we were heading back towards the bus, when Freddy noticed something in the bushes. It was the sloth, who decided the stroll down the sidewalk, to the delight of all the people in the square – myself in particular:)

Niestety, trzeba było leniwca ‘sprowadzić z powrotem na drzewo’, ponieważ zaczął się zbliżać do ulicy. I kto powiedział, że leniwce są leniwe?

Unfortunately, sloth needed to be ‘brought back the tree’, because he was ‘fast’ approaching the street. But he did not want to go back yet :) And who said that sloths are lazy?

Ale nie chcialo mu sie jeszcze wracac/ He wasn’t ready to go back yet;)

Eeeee…

Do trzech razy sztuka/ Third time lucky!

Dopiero za trzecim razem, leniwiec postanowił zostać na drzewie! Okazało się, ze biedak po prostu się zgubił – zszedł z drzewa, żeby zrobić kupę i zabłądził, co przyznała pani obok, która powiedziała, ze właśnie TO jest jego drzewem:)

Finally, after third approach, our friendly sloth decided to stay on the tree! It then turned out that the poor creature just got lost – an old woman standing beside me said that THIS is HIS TREE:)

I tak oto, za sprawa zdezorientowanego leniwca, nudna niedzielna wycieczka zamieniła się w jedno z najbardziej ekscytujących doświadczeń w moim życiu:) Takie rzeczy nie zdarzają się w ZOO, tylko na placu głównym w Cotoce lub w … Santa Cruz, pamiętacie?

Finally, after third approach, our friendly sloth decided to stay on the tree! It then turned out that the poor creature just got lost – an old woman standing beside me said that THIS is HIS TREE:) Thus, thanks to confused sloth, our boring Sunday’s afternoon turned into something really exciting and memorable:) Such things do not happen in the zoo – only on the main plaza in Cotoca or… in Santa Cruz, do you remember?

Making ‘It’ Personal *** ‘Udomowianie’

Po raz pierwszy wynajmujemy z Freddim ‘nasze wlasne’ mieszkanie – czyli po prostu z nikim sie nim nie dzielimy.

Nowoczesnie i minimalistycznie urzadzone wnetrze od razu natchnelo mnie do zabawy w dekoratorke – jednak na to musze jeszcze troche poczekac, az dorobimy sie prawdziwie wlasnego kata:) Postanowilam wiec poprzestac tylko na kilku drobnych zmianach – poprzestawiac meble, pochowac plastikowe dekoracje wlascicieli – czyli po prostu tchnac w to miejsce troche naszego charakteru.

Duzo zmieniac nie musielismy – mieszkanie zostalo urzadzone minimalistycznie i ze smakiem. Dokupilismy za to kilka sprzetow, rozstawilismy swoje kosmetyki w lazience, ja zrobilam dekoracyjne swieczniki z lupin znalezionych na ulicy i nasienia przedziwnego owocu kupionego na bazarze.

I tak sie powoli zadomowiamy, krok po kroku ‘udomowiajac’ nasza przestrzen:)

***

Renting the apartment together for a first time and not have to share it with anybody else, brings to mind many ideas of how to improve your ‘own’ little space.

Unfortunately we couldn’t do much as this place is not really ours (and we will have to wait a bit longer for this to happen) and fortunately, the rented apartment was decorated in a minimalism style and in a good taste. So, what we did was only to hide a couple of ‘plasticky’ decorations, put our cosmetics in a bathroom, buy a couple of things to the kitchen and move some furniture.

I also made a nice ‘tea candles’ stands out of some strange plant I found on the street and a seed of even stranger fruit I bought on the market.

And that’s how – step by step – we make ‘our space’ more personal and homely:)

Under House Arrest *** Areszt domowy

Dzis Boliwia przeprowadza cenzus narodowy. Co to oznacza? Otoz, kady mieszkaniec ma zakaz opuszczania domu do godziny 18, pod grozba kary pienieznej, a w praktyce – dzien wolny od pracy (w srodku tygodnia) i od wszystkiego innego. Kiedy wstalam z lozka okolo 9 rano i wyjrzalam przez okno – normalnie zapchane ulice byly puste, slyszec sie dalo jedynie cykanie swierszczy i szczekanie psow. Co prawda, co jakis czas pojawil sie na ulicy samochod, ale zapewne byl to pojazd wylaczony z zakazu, tj. samochod policyjny, z dwoma uzbrojonymi w karabiny policjantami na przyczepie… Widzialam tez faceta uprawiajacego jogging – kto wie, moze do domu dobiegl z mandatem? Najgorzej jest byc dzis turysta – nie kursuja bowiem ani autobusy miejskie, ani taksowki, ba! nie lataja nawet samoloty… Sklepy i restauracje rowniez sa zakniete.

Dla nas cenzus zakonczyl sie o godzinie 10 rano, ale poinformowano nas, ze i tak nie mozemy wyjsc z domu. Coz, w zasadzie mozemy, ale na wlasna odpowiedzialnosc. Przyklejono nam na drzwiach nalepke, wiec zazartowalam, ze jak nas policjanci zlapia, to ich przyprowadzimy pod drzwi i pokazemy i ja pokazemy:)

A wiec, mamy dzien wolny, za oknem piekna pogoda, slonce, czysciejsze powietrze (pierwszy raz widze z okna odlegle gory Parku Narodowego Amboro!) i siedzimy w domu… Ale i tak mamy szczescie, bo nasz budynek posiada basen, wiec bedzie mozna sie chociaz troche popluskac:)

Swoja droga, niesamowita jest ta cisza, szczegolnie ze od kilku dni koparka kopala dol pod oknem naszej sypialni, pod fundamenty nowego wiezowca. Za kilka miesiecy bedziemy wiec otoczeni ze wszystkich stron, chciac nie chcac podgladajac naszych sasiadow i panow budowlancow.

Ale na razie – przynajmniej dzisiaj, moge napatrzec sie na odlegle gory Parku Amboro w spokoju…

***

Today Bolivia is carrying out its national census. What does this mean? Well, it’s prohibited to leave the house until 6 pm, under the threat of monetary penalties, and in practice – this is a day off from work and everything else.

So, today when I got up from the bed at about 9 in the morning and looked out the window – I saw that normally clogged streets were empty, I could hear only the chirping of crickets and the barking dogs. From time to time some cars appeared on the street, but those vehicles were probably excluded from the ban. Moreover, one of them was a police car with two policemen armed with rifles on the trailer … I saw a guy jogging – who knows, maybe he came back to his house with a ticket? The worst is to be today a tourist in Bolivia – there is no public nor private transport! Even planes don’t fly…Shops and restaurants are also closed.

For us census was finished at 10 am, but we were informed that we couldn’t get out of the house anyway. Well, actually we could, but at our own risk. They stick the sticker on the door, so I joked that if the police catch us, then we would bring them to the door, and we’ll show them the sticker :)

So, we have a day off (nothing new for me, but Freddy is happy), we see from the window a beautiful weather with the sun and smog-free air (for the first time I can see in a distance mountains of National Amboro Park!) and we sit at home …

However, we are lucky, because our building has a swimming pool, so we will be able to cool down a little :)

By the way, this silence is amazing, especially after a few days with a  digger outside our bedroom window, digging for a hole for a new building. In a few months we are going to be so surrounded from all sides, peeking at our neighbours and builders , wanting or not.

But for the time being – at least today, I can have a good look at distant mountains of Amboro Park and enjoy the silence of an ‘imprisoned’ city …