‘La Cocina Italiana’ in Bolivia *** Kuchnia wloska po boliwijsku

Co tu duzo mowic – uwielbiam kuchnie wloska! Mieszkajac w Lecce, codziennie opychalam sie roznymi rodzajami makaronu, pesto, frutti di mare, ba, nawet sprobowalam konia (przez pomylke, a raczej brak znajomosci jezyka i juz wiecej sie to nie powtorzy). Niestety, kuchnia boliwijska nie przypadla mi do gustu, mimo iz zasmakowalam w ‘picante de pollio’ jeszczcze w Irlandii, a poniewaz restaurowanie sie jest tutaj stosunkowo tanie (szczegolnie dla Europejczykow), zabierani bylismy kilkakrotnie do ‘najlepszych’ restauracji w miescie.

Jedna z nich byla wloska ‘La Cantonata’, mieszczaca sie w skromnej kamienicy w centrum miasta, z parkingiem zarezerwowanym dla klientow, z wnetrzem przytulnym i pieknie zaaranzowanym. Przyciemnione swiatlo, drewniane meble, obrusy w kolorze kawy z mlekiem, obrazy olejne z widokami Wiecznego Miasta, przyjemni kelnerzy.

Korzystajac z okazji, postanowilam zamowic flagowa potrawe wloska jaka jest pasta al pesto, ktora byla nasza ulubiona potrawa w Dublinie. Wiem, ze trudno jest oceniac restauracje po jednym daniu, ale to jedno przesadzilo o wszystkim. Nie bylo to pesto, ktore znalam… Moje tagliatelle zmieszane bylo z zielonym bardzo oleistym sosem, z ciezka nuta czosnku i pietruszka (!) do dekoracji. Podstawe oczywiscie stanowila bazylia i ser, ale ciezko mi bylo doszukac sie orzeszkow piniowych. Znalazlam natomiast spore kawalki orzechow… wloskich.

Zdaje sobie sprawe, ze istnieje wiele rodzai pesto –  ale alla genovese (pochodzacy z Ligurii we Wloszech), jest jednak oryginalne i najbardziej popularne (bazylia, czosnek, oliwa z oliwek, ser Parmigiano Reggiano albo Grana Padono i pecorino, orzeszki piniowe). Po powrocie do domu postanowilam sprawdzic, o co tu chodzi?

Wszechwiedzaca Wikipedia podaje, ze w Prowansjii istnieje inna wersja sosu, zwana ‘pistou’, skladajaca sie z bazylii, oliwy i czosnku, czasem sera. Brak orzeszkow piniowych by sie zgadzal.

Czytajac dalej, znalazlam informacje o pesto w Peru i Argentynie, ktore przygotowuje sie czesto z orzeszkow typu ‘cashew’, poniewaz sa tansze; oprocz tego czasto dodaje sie szpinak i zwykly olej…

Podobna jest wersja polnocno – amerykanska – gdzie uzywa sie orzechow wloskich i ‘cashew’ – jako tanszych odpowiednikow piniowych. Dodaje sie rowniez tanszych olei i innych ziol, jak na przyklad pietruszki.

No to juz wszystko jasne! Moja ‘pasta al pesto’ byla importem z USA!

Nie wszystko w Boliwiil jest jednak ‘tanszym odpowiednikiem’. Znalezlismy bowiem cudna pizzerie ‘Sole Mio’ – ktora do zludzenia przypomina wystrojem wloskie restauracje, ale rowniez serwuje tradycyjna pizze prosto z pieca. Dodam tylko, ze za 50 Bs (€5) mozna zjesc za dwoje! A do tego, stare wloskie przeboje w tle, bajka:)

W Santa Cruz natomiast, jak juz wspominalam wczesniej, znalezlismy restauracje chinska ‘Mandarin – z jedzeniem, ze palce lizac i porcjami 3 – osobowymi:)

Moral: Chi cerca, trova‘ (Szukajcie az znajdziecie)!

***

What can I say – I love Italian cuisine! While living in Lecce, I stuffed myself with different types of pasta, pesto, frutti di mare, and even tried a horse (by mistake, or rather the lack of language and it will not happen again).
Unfortunately, the Bolivian cuisine has not appealed to me, although I loved the taste of ‘picante de pollio‘ back in Ireland, but since the restaurants in Cochabamba are relatively cheap (especially for the Europeans), we have been visited the ‘best’ restaurants in the city.

One of them was the Italian ‘La Cantonata’. Located in a modest house in the city center, with parking reserved for clients, with the cosy and beautifully arranged interior. Dim light, wooden furniture, tablecloths in the color of coffee with milk, oil paintings depicting views of the Eternal City and pleasant waiters.

Taking the opportunity, I decided to order the flagship Italian dish – Pasta al pesto’. I know it is difficult to judge restaurants by a single dish, but this one had determined everything. That was not a pesto that I knew …

My tagliatelle was mixed with the green and very oily sauce, with heavy garlic taste and parsley on top (!) for decoration. The basic ingrediens was of course a basil and cheese, but I couldn’t find pine nuts anywhere. Instead, I found quite big pieces of…walnuts.

I know that there are many types of pesto – but ‘alla Genovese’ (originated from the Liguria region of Italy), however, is the original and most popular one (with: basil, garlic, olive oil, cheese, Parmigiano Reggiano or Grana Padono and pecorino, pine nuts). So, what was going on?

Omniscient Wikipedia reports that there is another version of pesto from Provence, called Pistou, consisting of basil, olive oil and garlic, and sometimes cheese. No pine nuts.

Reading further, I found information about the pesto in Peru and Argentina, which is prepared from cashew nuts, because they are cheaper, and  many often spinach and plain oil is added to further reduce cost…

Similar version is known in  USA – where walnuts and cashew  nuts are used- as cheaper counterparts of pine nuts. They also add cheaper oils and other herbs, like parsley, for example.

After a research it’s all clear! My ‘pasta al pesto’ was an import from the U.S.A.

Not everything, however, is Bolivia is a ‘cheaper counterpart’.  We found wonderful pizzeria Sole Mio -which serves traditional pizzas neapolitanas straight from the oven. I will only add that for 50 Bs (€5) you can eat for two!

Also in Santa Cruz, as I mentioned before, we found a Chinese restaurant ‘Mandarin – with delicious food and with portions that could feed three people :)

Moral of the story: Chi cerca, trova‘ (Who seeks, finds)!

Mother’s Day in Bolivia – Boliwijski Dzień Matki

Zacznijmy od tego, ze Dzień Matki  przypada w Boliwii na 27 maja, nie jak w Polsce 26 maja, czy w Irlandii – w czwartą niedzielę Wielkiego Postu. Zresztą, niemal każde państwo obchodzi  to święto innego dnia, a Boliwijczycy czasem i dwukrotnie;)

To begin, Mother’s Day in Bolivia is celebrated on 27 May, not like in Poland on May 26th, or in Ireland – the fourth Sunday of Lent. Well, almost every country is celebrating this holiday on different day and Bolivians sometimes twice;)

‘El Dia de la Madre Boliviana’ została zapisana w ustawie państwowej w 1927 roku przez prezydenta Hernando Siles Reyesa. W tym dniu celebruje się bohaterska bitwę o Coronilla, która miała miejsce podczas Boliwijskiej Wojny o Niepodległość 27 maja 1812 roku w Cochabambie. W bitwie tej, kobiety, które wcześniej potraciły mężów, ojców, braci i synów, dzielnie broniły miasta przed Hiszpanami. Wiele z nich poniosło wówczas śmierć, ale Boliwia odzyskała niepodległość dopiero w roku 1825. Z okazji upamiętnienia tego smutnego acz heroicznego wydarzenia historycznego, wzniesiono na Wzgórzu Coronilla (dziś Cerro San Sebastian) pomnik, upamiętniający dzielne niewiasty – ‘Heroinas de Coronilla‘.

‘El Dia de la Madre Boliviana’  was passed into law in 1927, during the presidency of Hernando Siles Reyes. It commemorates the Battle of La Coronilla, which took place on 27 May 1812, during the Bolivian War of Independence, in the city of Cochabamba. In this battle ‘orphaned ‘women, fighting for the country’s independence, were slaughtered by the Spanish army. To commemorate this sad but heroic event, they built on the hill  of Coronilla a monument celebrating these brave woman.

boliviainmyeyes

boliviainmyeyes

boliviainmyeyes

Każdego roku w Cochabambie dzień ten obchodzony jest szczególnie wyjątkowo – szkoły i miejsca publiczne są zamknięte, a przez część miasta przechodzi procesja religijna, kończąca się Msza Świętą naCoronilli. W tym roku, co ważne,  przypadała 200 rocznica bitwy.

Every year Cochabamba celebrates this day with due respect – schools and public places are closed, a religious procession passes through the part of the city, ending with the Holy Mass at Coronillia.

Tyle o historii. A jak obchodzą Dzień Matki zwykli mieszkańcy Cochabamby? Otóż, bardzo uroczyście – kwiaciarki na każdym kroku sprzedają wiązanki i kartki, w całym mieście odbywają się koncerty dla matek, i cale rodziny odwiedzają groby swoich zmarłych rodzicielek.

At every step, florists sell bouquets and cards, there are concerts for mothers all over the city and families visit the graves of they loved one’s.

boliviainmyeyes

Także i ja świętowałam 27 maja, nie tyle jednak z okazji Dnia Matki, ile z okazji urodzin:) Dzień wcześniej, i razem z wujkiem Freddiego, Charlie! Byl i tort, było i Happy Birthday i Sto lat, i cala boliwijska rodzina.

I also celebrated on May 27, but not so much the Mother’s Day as my birthday:) The day before, with uncle Charlie! There was a cake, Happy Birthday and Sto lat, and the whole Bolivian family.

boliviainmyeyes

Wszak, piękny to dzień – Dzień Matki! Feliz Día de la Madre!

After all,  what a beautiful day – Mother’s Day is! Feliz Día de la Madre!

boliviainmyeyes

Santa Cruz de la Sierra: First Impressions *** Pierwsze wrażenia

Nasza zaplanowana podróż do tropikalnego Santa Cruz była przekładana dwa razy, ale na szczęście linie lotnicze BOA za zmianę lotu pobierają opłatę tylko w wysokości około €3! Sam przelot, trwający 45 minut z przekąską na pokładzie, kosztował ok. €40 od osoby w jedna stronę. Następnym razem wybieram się wiec droga lądową (10 godzin jazdy przez ten piękny kraj to przecież sama przyjemność!).

Jak tylko wysiedliśmy z samolotu, buchnęło na nas gorące i wilgotne powietrze, tak różne od tego w Cochabambie. Przyznam, ze ‘banan’ mi z twarzy nie schodził, tak zachwycona byłam bowiem ta egzotyka:)

Pierwsze powitania ze znajomymi i podróż do hotelu przebiegły w milej atmosferze – poza tym przez okna Jeepa dało się zauważyć okazale siedziby zagranicznych koncernów, sklepy, centra handlowe, i  bujna zieleń trawy i roślin tropikalnych. Ulice, z pasami jazdy wydzielonymi białą farba, są o niebo lepsze niż w Cochabambie, ale warcholstwo na nich jest takie samo – nie pierwszy raz zastanowił mnie fakt stosunkowo malej liczby wypadków czy stłuczek przy zupełnie bez regulaminowej jeździe. To powiedziawszy, natknęliśmy się na stłuczkę trzech pojazdów….

Hotel ‘Bugnavillas’  – można  by powiedzieć ‘Raj na Ziemi’, ‘miasto w mieście’, piękny, zamknięty kompleks, pełen zieleni i odkrytych basenów! Po rozpakowaniu wybraliśmy się do restauracji (hotelowej) na pozna kolacje, która niestety nie zachwyciła nas tak samo, jak nie zachwycił nas apartament 5* (widać, tutaj standardy są trochę inne niż w Europie). Dodam tylko, ze kiedy poprosiliśmy hotel o mapę miasta, otrzymaliśmy plan hotelu i marny plan miasta, zaś w dniu wyjazdu okazało się, ze Recepcja dysponowała mapami z atrakcjami turystycznymi…

Pierwszy dzień przeleciał nam na ‘zwiedzaniu’ nowego miasta w poszukiwaniu apartamentu do kupienia (nie dla nas oczywiście:). Cóż, miasto jak miasto – sklepy, supermarkety, domy, wieżowce itp. Nic nowego – a jednak! Tego dnia nie widzieliśmy ani jednego bezdomnego psa na ulicy! Jak się później okazało, zamiast psów pełno było wszędzie kotów (nawet w naszym hotelu). Dlatego tez, nazwaliśmy Santa Cruz – Miastem Kotów (w odróżnieniu od Miasta Psów – Cochabamby).

Wieczorem odwiedziliśmy rodzinę, mieszkającą w ‘kondominium’– czyli osiedlu zamkniętym (takim z barierkami i strażnikami w budce, otoczonym wysokim murem). Siedząc w ogrodzie, zajadając się pysznym barbecque i pijać wodę z kranu (nie do pomyślenia w Cochabambie!), prowadziliśmy mila rozmowę po angielsku i hiszpańsku z akcentami polskimi (na zdrowie!).

A po barbeque – czas na pub irlandzki (Santa Cruz ma ich dwa)i koncert muzyki rockowej! Się działo, tylko Guinnessa brakowało…

Następnego dnia przyszedł czas na zwiedzanie muzeów! Zanim jednak dotarliśmy do Muzeum Archeologicznego, taksówkarz kilka razy zawracał i pytał o drogę… W końcu dotarliśmy na miejsce i okazało się, ze … muzeum jest zamknięte w weekendy! Tak, wszystkie muzea są zamknięte w weekendy! Freddy odetchnął z ulga, ale ja postanowiłam pozwiedzać stare miasto.

Zaczęliśmy od katedry – Basilica of San Lorenzo, której muzeum również było zamknięte. Udało się nam jednak wejść na wieżę, skąd roztaczał się widok na starówkę. Ponieważ miasto zmieniło swoja lokacje, budowa nowej katedry projektu Francuza Philippe Bertresa, w dzisiejszym miejscu rozpoczęła się w 1845 roku. Budowę ukończono na początku XX wieku, poddając pierwotny plan wielu modyfikacjom (neoklasyczny styl fasady został dodany przez Leo Musnier’a z Walii i Włocha Victora Querezolo). Budowla została zbudowana z cegły i piaskowca, we wnętrzu znajdują się srebrne artefakty, sprowadzone z pobliskich misji jezuickich. Całość, dosyć skromnego wystroju, dopełniają płaskorzeźbione obrazy i figury świętych ubrane w szaty.

Z katedry przenieśliśmy się na plac główny 24 de Septiembre, który jest parkiem:) A tam, oprócz wielu mieszkańców i turystów, spostrzegliśmy pana z ogromnym starodawnym aparatem fotograficznym. Co za radość! W końcu sama znalazłam ciekawy ‘obiekt’ do fotografowania! Pan fotograf oczywiście nie miał nic przeciwko, a nawet za 20 peso (€2), zrobił nam zdjęcie, wywołał na miejscu i nawet zrobił odbitkę (cóż za cudowna przenośna ciemnia i aparat w jednym!).

W międzyczasie pobiegliśmy zobaczyć leniwca, który właśnie zszedł z drzewa (zęby zrobić kupę) – ah, zżyć nie umierać! A w koło uśmiechnięci policjanci i dzieci karmiące gołębie! Z ciężkim sercem opuszczałam to miejsce, robiąc przystanek w sklepie z rękodziełem…

Dnia trzeciego wybraliśmy się na poszukiwanie działki budowlanej poza miastem  (nie, nie dla nas), mijając kolejne kondominia i wille, tułając się Jeepem po błotnistej drodze, gdzie nie gdzie utwardzonej cementem, gdzie indziej cegłówkami.

Po drodze mieliśmy zawitać do ogrodu botanicznego, ale niestety droga została zablokowana i  musieliśmy wracać. Na pocieszenie pojechaliśmy do zoo z fauna Południowoamerykańska.

Po zoo – odwiedziny u przyjaciół rodziny, którzy obchodzili 35 rocznice ślubu, gdzie spróbowaliśmy kolejnego pysznego, tradycyjnego dla Santa Cruz, barbeque – ze steków, kiełbasek i czarnego puddingu i….krowiego sutka. Z przyjemnością wykonałam mini sesje zdjęciową gospodarzom i ich uroczemu pieskowi:)

Dzień chcieliśmy zakończyć kolacja w dobrej restauracji, jednak wszystkie polecone przez hotel lokale okazały się zamknięte w niedziele! Kolejne kuriozum…W końcu po poł godzinie w taksówce trafiliśmy do restauracji chińskiej ‘Mandarin i nie żałowaliśmy! Jedzenie było przesmaczne i było go tak dużo, ze zabraliśmy polowe ze sobą dla naszych nowych znajomych (notabene Chińczyków:), którzy wraz ze znajomym Boliwijczykiem, prowadza nisko-budżetowy hostel.

W dniu naszego wyjazdu, w Santa Cruz zaświeciło słonce! Nie tracąc czasu, po śniadaniu wybraliśmy się na basen i jak dwoje dziwolągów, postanowiliśmy popływać w lodowatej wodzie, po czym, dla ogrzewki, biegliśmy do jacuzzi:) Dodam tylko, ze jako pamiątkę z Santa Cruz przywieźliśmy bol gardła, ale warto było!

Będziemy tęsknic za znajomymi i rodzina z tropikalnego Santa Cruz, ale milo było wracać do Cochabamby – słońca, suchego powietrza, gór, Chrystusa, piesków ulicznych, no może nie do brudnej wody… Na zakończenie dnia skręciłam kostkę, wpadając do dziury w chodniku, z którego ktoś zrabował metalowa płytę.

Witamy z powrotem w Cochabambie!

***

Our planned trip to a tropical Santa Cruz was postponed twice, but fortunately the BOA was charging us for changing flights only €3! Same flight, which lasted 45 minutes with a snack on board, costed about € 60 per person one way – next time I will go by land (7 hours of driving through this beautiful country is after all a pleasure!).

As soon as we got off the plane, hot and humid air burst into our faces.  I must admit that the ‘banana’ never left my face, because I was so delighted with this exotic feeling:)

Greetings with a friends and trip to the hotel went in a pleasant atmosphere – from the windows we could see impressive offices of foreign companies, shops, shopping centers, the lush green grass and tropical plants. Streets with white painted lines are a lot better than in Cochabamba, but brawling on them is the same – even thought, not the first time I thought about the fact how relatively few accidents happens here with this unregulated driving. Saying that, we drove by the crash scene of three vehicles ….

Hotel ‘Bugnavillas – one might say, ‘Paradise on Earth’, ‘city within a city’ – the beautiful, closed complex, full of greenery and outdoor swimming pools! After unpacking we went to a hotel’s restaurant for the late dinner, which unfortunately has not impressed us just as 5* apartment (you can see, here the standards are somewhat different than in Europe). I must say, that although hotel staff was very friendly – it wasn’t helpful at all – when we asked for a map of the city, we’ve got the one of a hotel’s site and simple street map of the town, but when leaving, we noticed that they had maps with listed attractions…

First day flew by ‘exploring’ new town in search of the apartment to buy (not for us of course :). Well, the city as a city – shops, supermarkets, homes, skyscrapers, etc. There’s nothing new I haven’t seen. Well, except that we hadn’t seen a single dog on the street.  As it turned out, the city was full of cats instead (even in our hotel)! Therefore, we called Santa Cruz – City of Cats (as opposed to the City of Dogs – Cochabamba).

In the evening we visited a family, living in ‘condominium‘-  closed estate (the one with barriers and guards in the booth, surrounded by high walls). Sitting in the garden, eating a delicious barbecue and drinking water from the tap (unthinkable in Cochabamba!), we carried out friendly conversation in English and Spanish with Polish accents (‘na zdrowie!’).

After a barbecue – it was a time for an Irish Pub and live rock music! Great evening, but there was no Guinness…

The next day I decided to visit museums! But before we’ve got to the Archaeological Museum, the taxi driver stopped several times to ask for directions (no mentioned that the hotel receptionist also did not know where it is) …. At last we reached the place and it turned out that ….. the museum is closed on weekends! Yes, all museums are closed on weekends! Freddy was relieved but I decided to explore the city instead.

We started from the Cathedral – Basilica of San Lorenzo. We managed to ascend the tower, from which we could contemplate the view of the old town. As the town changed its location in the past, construction of the new cathedral, designed by Frenchman Bertres  Philippe, in today’s site began in 1845. It was completed at the beginning of the twentieth century, bringing many modifications to the original plan (neo-classical style facade was added by Leo Musnier of Wales and Italian Victor Querezolo). The building was built of brick and sandstone and the interior has a silver artworks, brought from the nearby Jesuit mission. Whole, quite modest decor, complete paintings and statues of saints dressed in robes.

From the cathedral we moved to the main plaza 24 de Septiembre, which serves as a park :) And there, in addition to many residents and tourists enjoying pegeons, we noticed a man with a huge antique (kind of pinhole) camera. What a joy! In the end I had an interesting ‘subject’ to shoot! Mr. photographer, of course, had nothing against it, and even for 20 pesos (€ 2), he took a picture of us and developed it on the site (what a wonderful portable darkroom and camera in one!).

In the meantime, we ran off to see the sloth, who had just descended from the tree (to do poo). What a wonderful time we had there!  With a heavy heart I left this place, making a quick stop at the craft store …

On the third day we went in a Jeep to search for a land for sale outside the town (not for us again:). We past by many condominiums and villas, wandering with Jeep on muddy road, paved with cement here and there or bricks elsewhere.

Along the way we planned to stop by in the botanical garden, but unfortunately the road was blocked so we had to go back. As a consolation, we went to the zoo. It was a nice time spent on examining the South American fauna, and taking pictures.

After the zoo – we went to visit family friends, who celebrated the 35th anniversary of the wedding and in their lovely town house we tried a delicious barbecue. In addition to steaks, sausages and black pudding I also tried cow’s breast. Hmmm – once is enough. I was also glad to do a mini photo session of hosts and their cute doggy :)

We decided to finish the day with a dinner in a good restaurant, but all recommended by the hotel restaurants were closed on Sundays! Another oddity … Finally, after half an hour in a taxi, we found Chinese restaurant ‘Mandarin’ and were very happy! The food was delicious and plenty that we took take-away for our  Chinese friends:)

It was awesome to see a friend from Dublin – Bolivian and his friends from China, who are running together hostel and shop (‘Hostal Yasaye’). I would recommend this place to budget travelers  – it;s clean and offers Anglo-Spanish- Chinese-lingual staff – all for only €6.

The sun was shining during our last day in Santa Cruz! Not to waste more time, we went after breakfast to the pool and as the two freaks, we decided to swim in an icy water! After that, to warm up, we ran to the Jacuzzi :) I’ll just add, that as a souvenir of Santa Cruz we brought a sore throat, but it was worth it!

We will miss our friends and family in Santa Cruz de la Sierra, but it was nice to be back in Cochabamba – the sun, dry air, Christ, dogs on the street, maybe not to the dirty water … At the end of the day I twisted my ankle, falling into a hole in the sidewalk, from which someone stole the metal plate.

Welcome back in Cochabamba!

Cultural Life of Cochabamba *** Zycie kulturalne Cochabamby

Zycie kulturalne Cochabamby jest bardzo bogate, wbrew pozorom. Po wizycie w tutejszej Informacji Turystycznej myslalam, ze nic tutaj sie nie dzieje, dostalam tam bowiem tylko mape (co i tak bylo milym zaskoczeniem!). Przelomem okazala sie wizyta w Palacio Portales (patrz: poprzedni wpis), kiedy anglojezyczna pani przewodnik poinformowala nas o darmowej wystawie w galerii palacu. Kiedy wybralismy sie na otwarcie owej wystawy, dowiedzielismy sie przy okazji, o innych darmowych imprezach odbywajacych sie w rezydencji Portales oraz otrzymalismy przewodnik po wydarzeniach kulturalnych w miescie. Nie na darmo miejce to nazywa sie ‘Centrum Kulturalnym i Pedagogicznym im. Simona I. Patiño !

Wystawa plakatu : ‘Prawa Czlowieka w Globalnym Humorze’ (Derechos Humanos en el Humor Mundial) zachwycila nie tylko mnogoscia  i jakoscia prac, ale rowniez organizacja wydarzenia. Kazda praca w antyramach powieszona zostala na bielutkich scianach, przy kazdej pracy informacja o autorze. Dwie sale, mieszczace sie w suterenie, zostaly rowniez pierwszorzednie oswietlone. Bylo i wino, byly i przekaski, serwowane przez kelnerow (!); byli rowniez panowie fotografowie z miejscowej prasy oraz oficjalne przemowienie (na czas ktorego zabarykadowano jedyne wejscie do galerii:).

Na wystawie znalazly sie prace autorow z calego swiata, w tym z Polski, autorstwa Pawla Kuczynskiego:

Podczas wystawy dowiedzielismy sie, ze na przyszly tydzien zaplanowany jest w Portales DARMOWY koncert fortepianowy.

Koncert Cirila Huve, zorganizowany przez Ambasade Francuska i Stowarzyszenie Francuskie, odbyl sie w Sali Reprezentacyjnej palacu,  z iscie latynoskim opoznieniem (polgodzinnym). Tak na marginesie, Boliwia zdaje sie miec bardzo dobra wspolprace z Francja, poniewac 3/4 imprez w Cochabambie organizowanych jest wlasnie przez ‘Alianza Francesa’.

Sala byla wypchana po brzegi, otworzono wiec nastepna, gdzie ludzie mogli na stojaco kontemplowac muzyke. Wsrod zroznicowanej wiekowo publicznosci bardzo wielu bylo turystow (latwo ich odroznic, bo wszyscy mieli blond wlosy), ktorzy wygladali jakby dopiero co wysiedli z autokaru (ja i Freddy bylismy jednymi z bardziej elegancko ubranych ludzi). Ponad dwugodzinny reczital zakonczyl sie owacja na stojaco i bisem, a podczas przerwy mialam okazje porobic zdjecia wnetrzom palacu. Przy wyjsciu zwrocono mi uwage, ze jest to zabronione (tak jak podczas zwiedzania), ale pamiec mojego aparatu i tak byla juz zapelniona:)

Po koncercie wdalismy sie w mila rozmowe z mieszkanka Cochabamby i jej synem, studentem fortepianu, co zakonczylo sie zaproszeniem na prywatny koncert w ich rezydencji.

Do domu wracalismy z przekonaniem, ze nasze zycie kulturalne bedzie o wiele bogatsze w Boliwii, niz w Dublinie. Jednym z powodow jest oczywiscie darmowy charakter imprez, przy czym czynnik pogodowy nie jest tutaj bez znaczenia. O ilez milsza jest wieczorna eskapada przy 20 stopniach Celsjuszy od tej w zimnie i rzesistym deszczu!?

Podczas kolacji w jednej z naszych ulubionych restauracji – ‘Vinopolis’ – dowiedzielismy sie o koncercie muzyki tradycyjnej w ich lokalu. Wstep 20 Bs (€2). Troche sie zawiodlam, gdy okazalo sie, ze grac bedzie tylko 2 ‘chlopakow z gitarami’, muzyke z repertuary powszechnie znanego i lubianego (czytaj: przeboje czasow minionych). Rozczarowanie szybko jednak zamienilo sie w podziw i ogolne poczucie szczescia – zarowno z powodu pieknych glosow muzykow, jak i dostatku czerwonego, czilijskiego wina. Nasza osmioosobowa grupa, jak i reszta sali, wypchanej po brzegi, bawila sie przednio, czego rezultaty byly widoczne na naszych ubraniach (…), jak i odczuwalne nastepnego dnia:)

 

***

Cultural life of Cochabamba it’s very rich, in spite of appearances. After a visit to the local Tourist Information I thought that nothing ever happens here because I’ve got there only a map (which was a nice surprise anyway!). Breakthrough came with a visit to the Palacio Portales (see previous entry), when the English speaking guide told us about a free exhibition in the gallery of the palace. When we went to the opening of this exhibition, we learned about other free events held at the residence of Portales, and we received guide to cultural events in the city. There is the reason this place is called Cultural and Pedagogical Centre of Simon I. Patino’!


Exhibition of the posters, ‘Human Rights in the Global Humor’ (Derechos Humanos en el Mundial Humor) was great not only because of the multiplicity and quality of work, but also the organization of the event. Each work was hung on the white walls, with information about the author. Two rooms, located in the basement, were also well lit. There was some wine, and snacks were served by waiters (!). There were also photographers from the local press and an official speech (at the time the only  entrance to the gallery was barricated by guards :).

The exhibition included the work of authors from around the world, including Polish –  Pawel Kuczynski.

And….there is a proof we were there:

Other time, Ciril Huve concert, organized by the French Embassy and the French Association, was held in the Representative Hall of the palace, with a truly Latin delay (half hour). Bolivia seems to have very good cooperation with France, because 3/4  of all events in Cochabamba are organized by the ‘Alianza Francesa‘.

The main room was stuffed to the brim, so they opened the back one, where people could contemplate music standing up. Among the age-differentiated audience were also many tourists (it was easy to distinguish them, because they all had blond hair), who looked as if they just jump off the bus. More than two-hour recital ended with the standing ovation and bis, and during the break I had a chance to take pictures of the interiors of the palace. When leaving the place, I was informed that it is prohibited to take a picture inside (the same as during the tour), but the memory of my camera was already full :)

After the concert we had a friendly conversation with a resident of Cochabamba and her son, a student of the piano, which resulted in an invitation to a private concert in their house.

We returned home with the conviction that our cultural life will be much richer in Bolivia than in Dublin. One reason would be of course free nature of the events, but the weather factor is not without significance. How nicer is an evening escapade at 20 degrees Celsius from the one at 10 degrees and in pouring rain!?

At dinner in one of our favorite restaurants – ‘Vinopolis’ – we found out about the concert of traditional music in their premises, with entrance of 20 Bs. (€ 2). I was a little disappointed when it turned out, that only 2 ‘boys with guitars’ will be playing repertoires of well-known and loved songs (read: hits of past times). But disappointment quickly turned to admiration, and a general feeling of happiness – both because of the beautiful voices of musicians, and plenty of red chillenian vine. Our eight-person group, and the rest of the room, stuffed to the brim, was enjoying the night very much, what have shown on our clothes (…) and felt the next day :)

Shop Till You Drop in Cochabamba *** Zakupy do upadlego

Jestem chyba jedna z nielicznych osob, ktore nienawidza zakupow. Powodow jest wiele, ale najwazniejszy to taki, ze nie stac mnie na rzeczy, ktore mi sie podobaja, a tym  na ktore mnie stac, zawsze czegos brakuje. Z tego tez wzgledu uwazam lazenie po sklepach za strate czasu – wolalabym w tym czasie zrobic cos innego, chociazby ‘nic’. Oczywiscie, zdazaja sie okazje, kiedy jestem zmuszona zakupic stroj na jakas okazje, ale przewaznie konczy sie to zalamaniem nerwowym polaczonym z fizycznym wyczerpaniem i dziura w portfelu…. Wyjatki od tej zasady zdarzaja sie sporadycznie – kiedy uda mi sie upolowac jakas okazje, albo kiedy kupie cos za grosze, wiec nie jest mi zal, nawet jezeli pozniej zakup okaze sie nietrafiony.

Do Boliwii jechalam z przekonaniem, ze wszystko jest tam tanie i czesto lepsze niz w Europie. Dlatego tez nie bylo mi zal zostawic wiekszosci moich ubran, butow i kosmetykow w Dublinie – w koncu, pomyslalam, moge to kupic na miejscu i do tego taniej!

Ha! Jestem tu juz trzeci tydzien i w ciagu tego czasu pralam swoje jedyne szorty juz kilka razy…

Co prawda, Cochabamba pelna jest markowych sklepow, malych butikow, dziala tu supermarket IC Norte i Hipermaxi, ale wszystko to na wzor (polnocno) amerykanski –  z cenami wlacznie.

Na przyklad: na dole naszego apartamentowca znajduje sie ‘Home Store’, ktorego wlascicielem jest znajomy rodziny. Na poczatku naszego pobytu okazalo sie, ze potrzebujemy recznikow,  a ze w owym sklepie mozna bylo je dostac po znajomosci – byl to nasz pierwszy wybor.  Zeszlismy wiec wszyscy na dol i pomimo sjesty, wprowadzono nas przez zaplecze do przestronnego i pieknie pachnacego swiezoscia sklepu. Reczniki w nim byly, a jakze! Piekne, miekkie, grube, ktore mialy nas kosztowac $20 za komplet. A tu zonk! Dwadziescia dolarow to kosztowal komplecik malutkich reczniczkow do twarzy, a za jeden recznik kapielowy zyczono sobie $15! Jak to uslyszelismy, miny nam zrzedly, ale jak juz obiecalo sie koledze, to trzeba bylo zacisnac zeby i placic. Kupilismy tylko dwa.

Po doswiadczeniu z recznikami zastanawialam sie, jak Boliwijczycy moga sobie na cokolwiek pozwolic?

Otoz, ‘przecietni ludzie’ kupuja w ‘La Cancha’. Jest to ogromny bazar, ktory zajmuje kilka ulic w biedniejszej dzielnicy miasta (niedaleko stad do dworca autobusowego i kolejowego). Lepsze sklepy mieszcza sie w budynkach, jednak wiekszosc artykulow znajduje sie pod prymitywnymi kramikami, sklecionymi z drewna i plotna.

Kupic tu mozna doslownie wszystko, a co najlepsze, panuje tu pewna organizacja! A wiec kramy z artykulami kuchennymi na poczatku, pozniej ubrania, buty; elektronike mozna zakupic juz pod dachem, w calkiem przyzwoitych sklepikach. Dalej – kosmetyki, plyty DVD (oczywiscie pirackie), zywnosc, i najlepsza czesc bazaru zwana – ‘Zona Artesana’ – z przepieknym tradycyjnym rekodzielem.

Swoja droga, od czasu przybycia do Cochabamby, zastanawial mnie brak rekodziela na ulicach miasta – wszedzie chinskie badziewie! Bylo co prawda jedno stoisko na ‘Mercado America’, gdzie kupilam ladna torbe za €4, ale to wszystko. Kiedy dotarlam wiec tej do najpiekniejszej czesci ‘La Cancha’, dostalam prawdziwego oczoplasu.

Ceny na bazarze?

Coz, znow sie zawiodlam. Ubrania, made in China, kosztuja tyle ile u nas na rynku w Kwidzynie. Japonki z Brazylii – od €3 (zaleznie od wzoru). Krem Nivea Visage – okolo €7, balsam do ciala Nivea €4 itp. Telewizory plazmowe czy LCD (dla mnie to bez roznicy) od €200 za marke mi nie znana, do ponad €500 za Samsunga/32 cale. Niemal tyle samo co w tutejszych sklepach.

Na czym wiec mozna zaoszczedzic?

Otoz, na jedzeniu. Moj Freddy wlasnie wrocil z bazaru ‘America’ z dwiema duzymi torbami pelnymi owocow (banany, mandarynki, pomarancze itp.) za €4! Jak juz wczesniej pisalam, restauracje sa tu bardzo popularne, bo nieraz taniej (i prosciej) jest zjesc na miescie, niz gotowac w domu. Rodzina Freddiego w kazda niedziele spotyka sie w jednej z wielu drogich restauracji na obiedzie – w Polsce bylby to niemaly uszczerbek w domowym budzecie!

Niestety, na bazarze nie dostanie sie wszystkiego… A tak nam tu teskno za sniadaniowym Weetabix czy mietowa herbata. Produktow importowanych nalezy wiec szukac w IC Norte – supermarkecie. Pamietam nasze pierwsze zakupy po przyjezdzie – za produkty ‘pierwszej potrzeby’ zaplacilismy ponad €100!!!!

Niestety, to wlasnie w supermarkecie mozna dostac najlepsze mieso, wedliny i sery (czytaj: najbardziej higieniczne). Dzis poszlismy do miejscowego masarniczego, gdzie za 8 nozek kurczaka zaplacilismy €1.60, ale skad te nozki pochodzily, jak byly przechowywane (na pewno nie w lodowce) i ile osob je dotykalo – lepiej nie wiedziec.

(Tak na marginesie – jestesmy po obiedzie i jeszcze zyjemy:)

Co jeszcze oprocz drogich butikow, supermarketu, malych obskurnych sklepikow czy ‘Kanci’ oferuje zakupowiczom Cochabamba?

Coroczne Targi Miedzynarodowe – ‘La Feria. Jako, ze targi odbywaja sie pod koniec kwietnia i na poczatku maja, mielismy to ‘sczescie’, ze sie zalapalismy. Prawde mowiac bylam w takim miejscu po raz pierwszy, wiec mialam nadzieje na specjalne okazje, darmowe probki, szczegolnie, ze trzeba bylo placic za wstep. A tu zonk:)Jedyne, co zakupilam to sloiczek miodu (inny niz tatowy, ale calkiem dobry). Reszta materialu wystawienniczego (sprzet przemyslowy, samochody, telefony, ubrania, meble) malo mnie obeszla (moze poza niemiecka kielbasa i kapusta kiszona, ktorej i tak nie moglam jesc, bo bylam w trakcie zatrucia pokarmowego).

Co ciekawe, targi codziennie przyciagaly setki ludzi, zwabionych nowosciami, rozrywka, pieknymi hostessami, jedzeniem.

Wlasnie, hostessy – targi sa szansa dla mlodych i pieknych do zarobienia sporych pieniedzy. Za 11 dni pracy podobno placono nawet do $2000! Niezle, szczegolnie gdy porowna sie to z pensja nauczyciela w szkole miedzynarodowej, ktora wynosi $600 na miesiac. W takich okolicznosciach przydaloby sie znac hiszpanski, miec 2 metry wzrostu, dlugie wlosy i nogi do szyi…

***

I am probably one of the few people who hate shopping. There are many reasons, but most important is that I can’t afford the things that I like, and what I can afford is always lacking something. That’s why I believe shopping is  a waste of time – I would rather do something else, even ‘nothing’. Of course, there are times when I am forced to buy some sort of dress for the occasion but usually I end up with a nervous breakdown, combined with physical exhaustion and a hole in my wallet … Exceptions to this rule occur occasionally – when I can hunt down some sales, or when I buy a pile of t-shirts in ‘Pennys’ for the next to nothing, so I do not suffer, even if the purchase turns out later to be bad.

I traveled to Bolivia with the conviction that everything is cheap and often better than in Europe. That is why I wasn’t very sorry to leave almost all of my clothes, shoes and cosmetics in Dublin – in the end, I thought, I will buy everything on the spot and cheaper!

Ha! This is my third week here, and I have had to wash my only shorts several times …

Although Cochabamba is full of designer shops, small boutiques and supermarkets all of them RE based on (Northern) American model. Together with prices.
For example: at the bottom of our apartment buildning there is a Home Store’ owned by a family’s friend.  At the beginning of our stay we needed some towels and because in that store we could get them maybe cheaper – it was our first choice. So we went downstairs and despite the siesta, we were let into spacious and beautifully scented store. We found our towels – soft, thick, which should cost us $ 20 per set. Yeap. Twenty dollars was for a set of  tiny face cloths, and one bath towel costs $ 15! But, as was promised to a friend, we had to buy some.

After experience with towels I was wondering how Bolivians can afford anything?

Well, ‘ordinary people’ buy in La Cancha. It is a huge bazaar, which occupies several streets in the poorer part of town (close to the bus and train station). Better shops are located in the buildings, but most of the articles can be found under primitive shelters, made of wood and canvas.

Here you can  buy literally averything, and best of all, there is some organization here! Stalls with the kitchen supplies come first, then clothes and shoes; electronics you can find under the roof, in a pretty decent shops. Next go cosmetics, DVDs, food, and the best part of the bazaar called – ‘Zona Artesana’ – with a beautiful traditional handicrafts.

By the way, from the time of our arrival in Cochabamba, I have wondered why there were no crafts on the streets – everywhere Chinese junk! There was indeed one booth at the ‘Mercado America‘ where I bought a nice bag for € 4, but that’s all. No wonder then, when I got to the most beautiful part of ‘la Cancha‘, I became restless:)

Prices at the market?

Well, again I was disappointed. Clothes made in China, cost as much as in the market in Poland. Flip flops from Brazil – € 3 (the cheapest option). Nivea Visage Cream – about € 7, Nivea Body Lotion € 4, etc. Plasma or LCD (whatever) from € 200 for a brand I do not know, to over € 500 for a Samsung/32 inches. Almost the same as in local stores.

So, is there anything cheaper?

Well, food.  My Freddy had just returned from the ‘Mercado America‘ with two large bags full of fruit (bananas, tangerines, oranges, etc.) for € 4! As mentioned before, restaurants are very popular here, because they usually offer better value than home cooking. Many families meet every Sunday in one of the many high end restaurants for a dinner – what in Poland would be a considerable detriment to the household budget!

Unfortunately, the bazaar does not have everything …. No Weetabix or mint tea anyway. Imported products can be sought in the IC Norte or Hipermaxi – the supermarkets. I remember our first shopping there on the arrival – for the ‘basic necessities’ we paid more than € 100!!

Unfortunately, supermarket is the place where you can get the best meat, sausage and cheese (read: most hygienic). Today we went to a local meat shop, where for 8 chicken drum sticks we paid € 1.60, but where they came from, how they were stored (certainly not in the fridge) and how many people must have touch them – it’s better not to know.
(By the way – we are after lunch and still alive:)

What else besides expensive boutiques, supermarkets and small dodgy shops Cochabamba can offer?

The annual International Trade Fair – ‘La Feria’. As the fair is held in late April and early May, we were ‘very lucky’ to be there. Honestly, I was in such a place for the first time, so I was hoping for a special deals, free samples, especially since we had to pay for the entrance. Well, the only thing I bought after all was a jar of honey (other than dad’s, but pretty good). The rest of the exhibition (industrial equipment, cars, phones, clothes, furniture) was of a little interest to me (maybe beside German sausage and sauerkraut  that I could not eat anyway  because of my food poisoning).
Interestingly, the fair attracted hundreds of people every day, who were tempted by the novelty, entertainment, beautiful hostesses and food.

Hostesses – the fair is an opportunity for the young and beautiful to earn lots of money. For 11 days they are paid up to $ 2000! Not bad, especially when compared to the salary of a international teacher, which is (up to) $ 600 per month. In such circumstances would be useful to know Spanish, be two meters tall, have long hair and legs up to the neck …