Mercado America

Jak juz kiedys wspominalam, Market Ameryka, to taki odpowiednik naszych miejskich ‘rynkow’ i bazarow. Mozna tam znalezc swieze owoce i warzwa, sery, miesa, jajka i inne srodki spozywcze, ale rowniez ubrania, detergenty, wyroby rzemieslnicze i artystyczne. Nie jest to La Cancha, ktora bardziej przypomina marokanski souk, gdzie bardzo latwo mozna sie zgubic i gdzie mozna znalezc doslownie wszytko – Mercado America to przyjemne miejsce na co tygodniowe zakupy.

Ceny? Oczywiscie nizsze niz w sklepach czy supermarketach – w zasadzie mozna sie wyzywic, umyc i ‘wyprac’ za €45 tygodniowo. Do supermarketu zagladamy tylko po ser i platki sniadaniowe.

Market zapewnia byt wielu ludziom – farmerom, sprzedawcom, posrednikom, straznikom, taksowkarzom a nawet dzieciom, ktore dorabiaja, wozac zakupy klientow marketu na taczkach. Przyznam, ze jest to wielkie odciazenie, gdyz  nie trzeba dzwigac siatek od stoiska do stoiska. Za usluge placi sie od 10 bs. do 30 bs. w zaleznosci od czasu spedzonego na bazarze (€1-3). Oczywiscie, szokujacym jest widok malych 5-10 letnich dzieci tak ciezko pracujacych (takie taczki nie sa lekkie), ale boliwijska rzeczywistosc jest inna i po pewnym czasie czlowiek sie do niej przyzwyczaja, zaczynajac doceniac inne rzeczy. Na przyklad to, ze nie ma tutaj problemu bezrobocia (choc i to stwierdzenie jest przesadzone) – ludzie podejmuja sie kazdej, nawet najmniejszej pracy, by zapewnic byt rodzinie. Boliwijczycy, szczegolnie rdzenni, sa dumnym i uczciwym narodem (oczywiscie, trafiaja sie cwaniaczki, ale to jak wszedzie). Nie ma tu problemu nastolatkow wloczacych sie po ulicach – zajecia szkolne, szczegolnie sportowe organizowane sa takze w soboty, a wiele dzieci pomaga swoim rodzicom, podejmujac proste prace.*

Nalezy  wspomniec, ze rowniez osoby niepelnosprawne zarabiaja na wlasne utrzymanie, na przyklad jako uliczni grajkowie. Bardzo rzadko spotyka sie tutaj natomiast ‘zebrakow’.

W ostatnia sobote, postanowilam wziac ze soba aparat i okazalo sie, ze nie mialam wiekszych problemow z robieniem zdjec. Oczywiscie, czulam oczy wszystkich na moim Canonie, ale raczej nie bylo niebezpieczenstwa kradziezy – szczegolnie, ze przyszlam w obstawie Freddiego i Christiny. Sprzedawcy i sprzedawczynie chetnie pozowali do zdjec i nie mieli nic przeciwko dokumentowaniu ich pracy. Tylko raz, babulinka odmowila a jeden chlopiec zgodzil sie na zdjecie za 4 bs.

Wiecej zdjec na:     http://www.behance.net/danutastawarz/frame/4113403

* Niestety, czasem dzieci sa zmuszane do pracy przez rodzicow, ktorzy pozniej zabieraja pieniadze i wydaja na alkohol. Wykorzystywanie dzieci do pracy, chociaz zabronione, stanowi wciaz wielki problem w Boliwii.

***

As I mentioned before, Market America is the equivalent of our city bazaars. You’ll find here fresh fruit and vegetables, cheese, meat, eggs and other foods, but also clothes, detergents, crafts and arts. This is not La Cancha, which is more like Moroccan souk, where you can very easily get lost, and where you could buy literally everything. Mercado America is a pleasant place for weekly shopping.

Prices? Certainly lower than in shops or supermarkets – in fact, you need to spend € 45 per week to be fed and washed. In the supermarket we buy only cheese and cereals.

Market provides a living  for many people – farmers, traders, guards, taxi drivers and even children that make money, carrying shopping of customers in wheelbarrows. They are paid from 10 bs. to 30 bs. depending on the working time (€ 1-3). Of course, it’s shocking to see small children aged 5-10 working so hard (such wheelbarrows are not light), but the Bolivian reality is different, and after some time you get used to it and start to appreciate other things. For instance, there is no big unemployment (although this statement is exaggerated) – people take the smallest jobs to make their living. Bolivians, especially indigenous, are proud and honest nation (of course, there are also some crooks, but it’s like everywhere). There is no problem of teens wandering the streets – school classes, especially sport activities are organized on Saturdays, and many children help their parents by taking on simple work.*

It’s worth to mention, that also disable people make they living on the market, by playing  the music on the streets or selling stuff. You don’t really see so many ‘beggars’ here.

Last Saturday, I decided to take a camera with me and it turned out, I did not have any problems with taking photos. Of course, I felt all eyes on my Canon, but there was no danger of theft – especially having guards like Christina and Freddy. Vendors and saleswomen gladly posed for photos and didn’t mind me documenting their work. Only once, old woman refused and one boy agreed to be photographed for 4 bs.

More pictures at: http://www.behance.net/danutastawarz/frame/4113403

* Unfortunately, some children are forced to work by their parents, who then take their earnings and buy alcohol. Child labour, although prohibited, is still a big problem here in Bolivia.

Bolivian Chocolate *** Boliwijska czekolada

Przed wyjazdem, czesto slyszelismy, ze w Boliwii nie mozna dostac dobrej czekolady – majac to w pamieci, zakupilismy na wyprzedazy w Tesco okolo 20 tabliczek ‘Finest’ (no bo jak mozna przejsc obojetnie obok dobrej czekolady za 50 centow?).

Niestety, nie znalezlismy miejsca dla slodkosci w naszych walizkach (…), wiec po przylocie musielismy sie zmierzyc z boliwijska czekoladowa rzeczywistoscia.

I co? No coz, wyboru duzego tutaj nie ma – w supermarketach mozna znalesc kilka rodzajow, przewaznie czekolady mlecznej. Podczas spaceru po okolicy natrafilismy natomiast na sklep ze slodyczami, a tam znalezlismy calkiem ladnie opakowane tabliczki ‘gorzkiej’ produkowanek w Sucre ‘Para Ti’ ( w cenie nieco ponad 50 centow).

 

Inne nie znaczy gorsze i przyznajemy, ze nam smakowala!

Na urodziny otrzymalam kolejna, ‘super – gorzka’, w eleganckim opakowaniu ‘El Ceibo’ – i daje slowo, czekolada ta miala smak miodu. Cos pieknego! W dodatku, jest to produkt produkowany od poczatku do konca w Boliwii: kakao jest pozyskiwane z upraw w Alto Beni – nisko polozonej tropikalnej czesci na polnocy kraju i transportowane do wysoko poloznej w Andach fabryki czekolady.

Moral: nie uprzedzaj sie do rzeczy, ktorych nie sprobowales/-as – rozni ludzie maja rozne sa gusta, ale i tak twoj jest najwazniejszy!

***

Before leaving to South America, we often heard that you can’t get good chocolate in Bolivia – so with this in mind, we bought on sale at Tesco about 20 chocolate bars ‘Finest’ (how can you pass indifferently by a chocolate for 50 cents?).  Unfortunately, we didn’t find room for them in our suitcases (…) so upon arrival, we had to face reality of Bolivian chocolate.

And what? Well, I must admitt there was not much choice in supermarkets where we could find only a couple of types, mostly of milk chocolate. However, while walking around the area, we came across candy shop, and there we found nicely packaged bars of ‘bitter’ chocolate from Sucre – ‘Para Ti’ (for just over 50 cents).

Different doesn’t mean worse! We really liked it.

On tmy birthday, I received another, ‘super – bitter  chocolate”, in an elegant package’ El Ceibo ‘- and I could swear this chocolate had a taste of honey. Something beautiful! What’s more, this is product trully Bolivian: organic cocoa is grown in Alto Beni, the low – altitude tropical northern part of a country and transported to high – altitude factory in Andes.

Moral: do not make an opinion before trying yourself – different people have different tastes, but yours is the most important!:)

‘La Cocina Italiana’ in Bolivia *** Kuchnia wloska po boliwijsku

Co tu duzo mowic – uwielbiam kuchnie wloska! Mieszkajac w Lecce, codziennie opychalam sie roznymi rodzajami makaronu, pesto, frutti di mare, ba, nawet sprobowalam konia (przez pomylke, a raczej brak znajomosci jezyka i juz wiecej sie to nie powtorzy). Niestety, kuchnia boliwijska nie przypadla mi do gustu, mimo iz zasmakowalam w ‘picante de pollio’ jeszczcze w Irlandii, a poniewaz restaurowanie sie jest tutaj stosunkowo tanie (szczegolnie dla Europejczykow), zabierani bylismy kilkakrotnie do ‘najlepszych’ restauracji w miescie.

Jedna z nich byla wloska ‘La Cantonata’, mieszczaca sie w skromnej kamienicy w centrum miasta, z parkingiem zarezerwowanym dla klientow, z wnetrzem przytulnym i pieknie zaaranzowanym. Przyciemnione swiatlo, drewniane meble, obrusy w kolorze kawy z mlekiem, obrazy olejne z widokami Wiecznego Miasta, przyjemni kelnerzy.

Korzystajac z okazji, postanowilam zamowic flagowa potrawe wloska jaka jest pasta al pesto, ktora byla nasza ulubiona potrawa w Dublinie. Wiem, ze trudno jest oceniac restauracje po jednym daniu, ale to jedno przesadzilo o wszystkim. Nie bylo to pesto, ktore znalam… Moje tagliatelle zmieszane bylo z zielonym bardzo oleistym sosem, z ciezka nuta czosnku i pietruszka (!) do dekoracji. Podstawe oczywiscie stanowila bazylia i ser, ale ciezko mi bylo doszukac sie orzeszkow piniowych. Znalazlam natomiast spore kawalki orzechow… wloskich.

Zdaje sobie sprawe, ze istnieje wiele rodzai pesto –  ale alla genovese (pochodzacy z Ligurii we Wloszech), jest jednak oryginalne i najbardziej popularne (bazylia, czosnek, oliwa z oliwek, ser Parmigiano Reggiano albo Grana Padono i pecorino, orzeszki piniowe). Po powrocie do domu postanowilam sprawdzic, o co tu chodzi?

Wszechwiedzaca Wikipedia podaje, ze w Prowansjii istnieje inna wersja sosu, zwana ‘pistou’, skladajaca sie z bazylii, oliwy i czosnku, czasem sera. Brak orzeszkow piniowych by sie zgadzal.

Czytajac dalej, znalazlam informacje o pesto w Peru i Argentynie, ktore przygotowuje sie czesto z orzeszkow typu ‘cashew’, poniewaz sa tansze; oprocz tego czasto dodaje sie szpinak i zwykly olej…

Podobna jest wersja polnocno – amerykanska – gdzie uzywa sie orzechow wloskich i ‘cashew’ – jako tanszych odpowiednikow piniowych. Dodaje sie rowniez tanszych olei i innych ziol, jak na przyklad pietruszki.

No to juz wszystko jasne! Moja ‘pasta al pesto’ byla importem z USA!

Nie wszystko w Boliwiil jest jednak ‘tanszym odpowiednikiem’. Znalezlismy bowiem cudna pizzerie ‘Sole Mio’ – ktora do zludzenia przypomina wystrojem wloskie restauracje, ale rowniez serwuje tradycyjna pizze prosto z pieca. Dodam tylko, ze za 50 Bs (€5) mozna zjesc za dwoje! A do tego, stare wloskie przeboje w tle, bajka:)

W Santa Cruz natomiast, jak juz wspominalam wczesniej, znalezlismy restauracje chinska ‘Mandarin – z jedzeniem, ze palce lizac i porcjami 3 – osobowymi:)

Moral: Chi cerca, trova‘ (Szukajcie az znajdziecie)!

***

What can I say – I love Italian cuisine! While living in Lecce, I stuffed myself with different types of pasta, pesto, frutti di mare, and even tried a horse (by mistake, or rather the lack of language and it will not happen again).
Unfortunately, the Bolivian cuisine has not appealed to me, although I loved the taste of ‘picante de pollio‘ back in Ireland, but since the restaurants in Cochabamba are relatively cheap (especially for the Europeans), we have been visited the ‘best’ restaurants in the city.

One of them was the Italian ‘La Cantonata’. Located in a modest house in the city center, with parking reserved for clients, with the cosy and beautifully arranged interior. Dim light, wooden furniture, tablecloths in the color of coffee with milk, oil paintings depicting views of the Eternal City and pleasant waiters.

Taking the opportunity, I decided to order the flagship Italian dish – Pasta al pesto’. I know it is difficult to judge restaurants by a single dish, but this one had determined everything. That was not a pesto that I knew …

My tagliatelle was mixed with the green and very oily sauce, with heavy garlic taste and parsley on top (!) for decoration. The basic ingrediens was of course a basil and cheese, but I couldn’t find pine nuts anywhere. Instead, I found quite big pieces of…walnuts.

I know that there are many types of pesto – but ‘alla Genovese’ (originated from the Liguria region of Italy), however, is the original and most popular one (with: basil, garlic, olive oil, cheese, Parmigiano Reggiano or Grana Padono and pecorino, pine nuts). So, what was going on?

Omniscient Wikipedia reports that there is another version of pesto from Provence, called Pistou, consisting of basil, olive oil and garlic, and sometimes cheese. No pine nuts.

Reading further, I found information about the pesto in Peru and Argentina, which is prepared from cashew nuts, because they are cheaper, and  many often spinach and plain oil is added to further reduce cost…

Similar version is known in  USA – where walnuts and cashew  nuts are used- as cheaper counterparts of pine nuts. They also add cheaper oils and other herbs, like parsley, for example.

After a research it’s all clear! My ‘pasta al pesto’ was an import from the U.S.A.

Not everything, however, is Bolivia is a ‘cheaper counterpart’.  We found wonderful pizzeria Sole Mio -which serves traditional pizzas neapolitanas straight from the oven. I will only add that for 50 Bs (€5) you can eat for two!

Also in Santa Cruz, as I mentioned before, we found a Chinese restaurant ‘Mandarin – with delicious food and with portions that could feed three people :)

Moral of the story: Chi cerca, trova‘ (Who seeks, finds)!

Cultural Life of Cochabamba *** Zycie kulturalne Cochabamby

Zycie kulturalne Cochabamby jest bardzo bogate, wbrew pozorom. Po wizycie w tutejszej Informacji Turystycznej myslalam, ze nic tutaj sie nie dzieje, dostalam tam bowiem tylko mape (co i tak bylo milym zaskoczeniem!). Przelomem okazala sie wizyta w Palacio Portales (patrz: poprzedni wpis), kiedy anglojezyczna pani przewodnik poinformowala nas o darmowej wystawie w galerii palacu. Kiedy wybralismy sie na otwarcie owej wystawy, dowiedzielismy sie przy okazji, o innych darmowych imprezach odbywajacych sie w rezydencji Portales oraz otrzymalismy przewodnik po wydarzeniach kulturalnych w miescie. Nie na darmo miejce to nazywa sie ‘Centrum Kulturalnym i Pedagogicznym im. Simona I. Patiño !

Wystawa plakatu : ‘Prawa Czlowieka w Globalnym Humorze’ (Derechos Humanos en el Humor Mundial) zachwycila nie tylko mnogoscia  i jakoscia prac, ale rowniez organizacja wydarzenia. Kazda praca w antyramach powieszona zostala na bielutkich scianach, przy kazdej pracy informacja o autorze. Dwie sale, mieszczace sie w suterenie, zostaly rowniez pierwszorzednie oswietlone. Bylo i wino, byly i przekaski, serwowane przez kelnerow (!); byli rowniez panowie fotografowie z miejscowej prasy oraz oficjalne przemowienie (na czas ktorego zabarykadowano jedyne wejscie do galerii:).

Na wystawie znalazly sie prace autorow z calego swiata, w tym z Polski, autorstwa Pawla Kuczynskiego:

Podczas wystawy dowiedzielismy sie, ze na przyszly tydzien zaplanowany jest w Portales DARMOWY koncert fortepianowy.

Koncert Cirila Huve, zorganizowany przez Ambasade Francuska i Stowarzyszenie Francuskie, odbyl sie w Sali Reprezentacyjnej palacu,  z iscie latynoskim opoznieniem (polgodzinnym). Tak na marginesie, Boliwia zdaje sie miec bardzo dobra wspolprace z Francja, poniewac 3/4 imprez w Cochabambie organizowanych jest wlasnie przez ‘Alianza Francesa’.

Sala byla wypchana po brzegi, otworzono wiec nastepna, gdzie ludzie mogli na stojaco kontemplowac muzyke. Wsrod zroznicowanej wiekowo publicznosci bardzo wielu bylo turystow (latwo ich odroznic, bo wszyscy mieli blond wlosy), ktorzy wygladali jakby dopiero co wysiedli z autokaru (ja i Freddy bylismy jednymi z bardziej elegancko ubranych ludzi). Ponad dwugodzinny reczital zakonczyl sie owacja na stojaco i bisem, a podczas przerwy mialam okazje porobic zdjecia wnetrzom palacu. Przy wyjsciu zwrocono mi uwage, ze jest to zabronione (tak jak podczas zwiedzania), ale pamiec mojego aparatu i tak byla juz zapelniona:)

Po koncercie wdalismy sie w mila rozmowe z mieszkanka Cochabamby i jej synem, studentem fortepianu, co zakonczylo sie zaproszeniem na prywatny koncert w ich rezydencji.

Do domu wracalismy z przekonaniem, ze nasze zycie kulturalne bedzie o wiele bogatsze w Boliwii, niz w Dublinie. Jednym z powodow jest oczywiscie darmowy charakter imprez, przy czym czynnik pogodowy nie jest tutaj bez znaczenia. O ilez milsza jest wieczorna eskapada przy 20 stopniach Celsjuszy od tej w zimnie i rzesistym deszczu!?

Podczas kolacji w jednej z naszych ulubionych restauracji – ‘Vinopolis’ – dowiedzielismy sie o koncercie muzyki tradycyjnej w ich lokalu. Wstep 20 Bs (€2). Troche sie zawiodlam, gdy okazalo sie, ze grac bedzie tylko 2 ‘chlopakow z gitarami’, muzyke z repertuary powszechnie znanego i lubianego (czytaj: przeboje czasow minionych). Rozczarowanie szybko jednak zamienilo sie w podziw i ogolne poczucie szczescia – zarowno z powodu pieknych glosow muzykow, jak i dostatku czerwonego, czilijskiego wina. Nasza osmioosobowa grupa, jak i reszta sali, wypchanej po brzegi, bawila sie przednio, czego rezultaty byly widoczne na naszych ubraniach (…), jak i odczuwalne nastepnego dnia:)

 

***

Cultural life of Cochabamba it’s very rich, in spite of appearances. After a visit to the local Tourist Information I thought that nothing ever happens here because I’ve got there only a map (which was a nice surprise anyway!). Breakthrough came with a visit to the Palacio Portales (see previous entry), when the English speaking guide told us about a free exhibition in the gallery of the palace. When we went to the opening of this exhibition, we learned about other free events held at the residence of Portales, and we received guide to cultural events in the city. There is the reason this place is called Cultural and Pedagogical Centre of Simon I. Patino’!


Exhibition of the posters, ‘Human Rights in the Global Humor’ (Derechos Humanos en el Mundial Humor) was great not only because of the multiplicity and quality of work, but also the organization of the event. Each work was hung on the white walls, with information about the author. Two rooms, located in the basement, were also well lit. There was some wine, and snacks were served by waiters (!). There were also photographers from the local press and an official speech (at the time the only  entrance to the gallery was barricated by guards :).

The exhibition included the work of authors from around the world, including Polish –  Pawel Kuczynski.

And….there is a proof we were there:

Other time, Ciril Huve concert, organized by the French Embassy and the French Association, was held in the Representative Hall of the palace, with a truly Latin delay (half hour). Bolivia seems to have very good cooperation with France, because 3/4  of all events in Cochabamba are organized by the ‘Alianza Francesa‘.

The main room was stuffed to the brim, so they opened the back one, where people could contemplate music standing up. Among the age-differentiated audience were also many tourists (it was easy to distinguish them, because they all had blond hair), who looked as if they just jump off the bus. More than two-hour recital ended with the standing ovation and bis, and during the break I had a chance to take pictures of the interiors of the palace. When leaving the place, I was informed that it is prohibited to take a picture inside (the same as during the tour), but the memory of my camera was already full :)

After the concert we had a friendly conversation with a resident of Cochabamba and her son, a student of the piano, which resulted in an invitation to a private concert in their house.

We returned home with the conviction that our cultural life will be much richer in Bolivia than in Dublin. One reason would be of course free nature of the events, but the weather factor is not without significance. How nicer is an evening escapade at 20 degrees Celsius from the one at 10 degrees and in pouring rain!?

At dinner in one of our favorite restaurants – ‘Vinopolis’ – we found out about the concert of traditional music in their premises, with entrance of 20 Bs. (€ 2). I was a little disappointed when it turned out, that only 2 ‘boys with guitars’ will be playing repertoires of well-known and loved songs (read: hits of past times). But disappointment quickly turned to admiration, and a general feeling of happiness – both because of the beautiful voices of musicians, and plenty of red chillenian vine. Our eight-person group, and the rest of the room, stuffed to the brim, was enjoying the night very much, what have shown on our clothes (…) and felt the next day :)

Shop Till You Drop in Cochabamba *** Zakupy do upadlego

Jestem chyba jedna z nielicznych osob, ktore nienawidza zakupow. Powodow jest wiele, ale najwazniejszy to taki, ze nie stac mnie na rzeczy, ktore mi sie podobaja, a tym  na ktore mnie stac, zawsze czegos brakuje. Z tego tez wzgledu uwazam lazenie po sklepach za strate czasu – wolalabym w tym czasie zrobic cos innego, chociazby ‘nic’. Oczywiscie, zdazaja sie okazje, kiedy jestem zmuszona zakupic stroj na jakas okazje, ale przewaznie konczy sie to zalamaniem nerwowym polaczonym z fizycznym wyczerpaniem i dziura w portfelu…. Wyjatki od tej zasady zdarzaja sie sporadycznie – kiedy uda mi sie upolowac jakas okazje, albo kiedy kupie cos za grosze, wiec nie jest mi zal, nawet jezeli pozniej zakup okaze sie nietrafiony.

Do Boliwii jechalam z przekonaniem, ze wszystko jest tam tanie i czesto lepsze niz w Europie. Dlatego tez nie bylo mi zal zostawic wiekszosci moich ubran, butow i kosmetykow w Dublinie – w koncu, pomyslalam, moge to kupic na miejscu i do tego taniej!

Ha! Jestem tu juz trzeci tydzien i w ciagu tego czasu pralam swoje jedyne szorty juz kilka razy…

Co prawda, Cochabamba pelna jest markowych sklepow, malych butikow, dziala tu supermarket IC Norte i Hipermaxi, ale wszystko to na wzor (polnocno) amerykanski –  z cenami wlacznie.

Na przyklad: na dole naszego apartamentowca znajduje sie ‘Home Store’, ktorego wlascicielem jest znajomy rodziny. Na poczatku naszego pobytu okazalo sie, ze potrzebujemy recznikow,  a ze w owym sklepie mozna bylo je dostac po znajomosci – byl to nasz pierwszy wybor.  Zeszlismy wiec wszyscy na dol i pomimo sjesty, wprowadzono nas przez zaplecze do przestronnego i pieknie pachnacego swiezoscia sklepu. Reczniki w nim byly, a jakze! Piekne, miekkie, grube, ktore mialy nas kosztowac $20 za komplet. A tu zonk! Dwadziescia dolarow to kosztowal komplecik malutkich reczniczkow do twarzy, a za jeden recznik kapielowy zyczono sobie $15! Jak to uslyszelismy, miny nam zrzedly, ale jak juz obiecalo sie koledze, to trzeba bylo zacisnac zeby i placic. Kupilismy tylko dwa.

Po doswiadczeniu z recznikami zastanawialam sie, jak Boliwijczycy moga sobie na cokolwiek pozwolic?

Otoz, ‘przecietni ludzie’ kupuja w ‘La Cancha’. Jest to ogromny bazar, ktory zajmuje kilka ulic w biedniejszej dzielnicy miasta (niedaleko stad do dworca autobusowego i kolejowego). Lepsze sklepy mieszcza sie w budynkach, jednak wiekszosc artykulow znajduje sie pod prymitywnymi kramikami, sklecionymi z drewna i plotna.

Kupic tu mozna doslownie wszystko, a co najlepsze, panuje tu pewna organizacja! A wiec kramy z artykulami kuchennymi na poczatku, pozniej ubrania, buty; elektronike mozna zakupic juz pod dachem, w calkiem przyzwoitych sklepikach. Dalej – kosmetyki, plyty DVD (oczywiscie pirackie), zywnosc, i najlepsza czesc bazaru zwana – ‘Zona Artesana’ – z przepieknym tradycyjnym rekodzielem.

Swoja droga, od czasu przybycia do Cochabamby, zastanawial mnie brak rekodziela na ulicach miasta – wszedzie chinskie badziewie! Bylo co prawda jedno stoisko na ‘Mercado America’, gdzie kupilam ladna torbe za €4, ale to wszystko. Kiedy dotarlam wiec tej do najpiekniejszej czesci ‘La Cancha’, dostalam prawdziwego oczoplasu.

Ceny na bazarze?

Coz, znow sie zawiodlam. Ubrania, made in China, kosztuja tyle ile u nas na rynku w Kwidzynie. Japonki z Brazylii – od €3 (zaleznie od wzoru). Krem Nivea Visage – okolo €7, balsam do ciala Nivea €4 itp. Telewizory plazmowe czy LCD (dla mnie to bez roznicy) od €200 za marke mi nie znana, do ponad €500 za Samsunga/32 cale. Niemal tyle samo co w tutejszych sklepach.

Na czym wiec mozna zaoszczedzic?

Otoz, na jedzeniu. Moj Freddy wlasnie wrocil z bazaru ‘America’ z dwiema duzymi torbami pelnymi owocow (banany, mandarynki, pomarancze itp.) za €4! Jak juz wczesniej pisalam, restauracje sa tu bardzo popularne, bo nieraz taniej (i prosciej) jest zjesc na miescie, niz gotowac w domu. Rodzina Freddiego w kazda niedziele spotyka sie w jednej z wielu drogich restauracji na obiedzie – w Polsce bylby to niemaly uszczerbek w domowym budzecie!

Niestety, na bazarze nie dostanie sie wszystkiego… A tak nam tu teskno za sniadaniowym Weetabix czy mietowa herbata. Produktow importowanych nalezy wiec szukac w IC Norte – supermarkecie. Pamietam nasze pierwsze zakupy po przyjezdzie – za produkty ‘pierwszej potrzeby’ zaplacilismy ponad €100!!!!

Niestety, to wlasnie w supermarkecie mozna dostac najlepsze mieso, wedliny i sery (czytaj: najbardziej higieniczne). Dzis poszlismy do miejscowego masarniczego, gdzie za 8 nozek kurczaka zaplacilismy €1.60, ale skad te nozki pochodzily, jak byly przechowywane (na pewno nie w lodowce) i ile osob je dotykalo – lepiej nie wiedziec.

(Tak na marginesie – jestesmy po obiedzie i jeszcze zyjemy:)

Co jeszcze oprocz drogich butikow, supermarketu, malych obskurnych sklepikow czy ‘Kanci’ oferuje zakupowiczom Cochabamba?

Coroczne Targi Miedzynarodowe – ‘La Feria. Jako, ze targi odbywaja sie pod koniec kwietnia i na poczatku maja, mielismy to ‘sczescie’, ze sie zalapalismy. Prawde mowiac bylam w takim miejscu po raz pierwszy, wiec mialam nadzieje na specjalne okazje, darmowe probki, szczegolnie, ze trzeba bylo placic za wstep. A tu zonk:)Jedyne, co zakupilam to sloiczek miodu (inny niz tatowy, ale calkiem dobry). Reszta materialu wystawienniczego (sprzet przemyslowy, samochody, telefony, ubrania, meble) malo mnie obeszla (moze poza niemiecka kielbasa i kapusta kiszona, ktorej i tak nie moglam jesc, bo bylam w trakcie zatrucia pokarmowego).

Co ciekawe, targi codziennie przyciagaly setki ludzi, zwabionych nowosciami, rozrywka, pieknymi hostessami, jedzeniem.

Wlasnie, hostessy – targi sa szansa dla mlodych i pieknych do zarobienia sporych pieniedzy. Za 11 dni pracy podobno placono nawet do $2000! Niezle, szczegolnie gdy porowna sie to z pensja nauczyciela w szkole miedzynarodowej, ktora wynosi $600 na miesiac. W takich okolicznosciach przydaloby sie znac hiszpanski, miec 2 metry wzrostu, dlugie wlosy i nogi do szyi…

***

I am probably one of the few people who hate shopping. There are many reasons, but most important is that I can’t afford the things that I like, and what I can afford is always lacking something. That’s why I believe shopping is  a waste of time – I would rather do something else, even ‘nothing’. Of course, there are times when I am forced to buy some sort of dress for the occasion but usually I end up with a nervous breakdown, combined with physical exhaustion and a hole in my wallet … Exceptions to this rule occur occasionally – when I can hunt down some sales, or when I buy a pile of t-shirts in ‘Pennys’ for the next to nothing, so I do not suffer, even if the purchase turns out later to be bad.

I traveled to Bolivia with the conviction that everything is cheap and often better than in Europe. That is why I wasn’t very sorry to leave almost all of my clothes, shoes and cosmetics in Dublin – in the end, I thought, I will buy everything on the spot and cheaper!

Ha! This is my third week here, and I have had to wash my only shorts several times …

Although Cochabamba is full of designer shops, small boutiques and supermarkets all of them RE based on (Northern) American model. Together with prices.
For example: at the bottom of our apartment buildning there is a Home Store’ owned by a family’s friend.  At the beginning of our stay we needed some towels and because in that store we could get them maybe cheaper – it was our first choice. So we went downstairs and despite the siesta, we were let into spacious and beautifully scented store. We found our towels – soft, thick, which should cost us $ 20 per set. Yeap. Twenty dollars was for a set of  tiny face cloths, and one bath towel costs $ 15! But, as was promised to a friend, we had to buy some.

After experience with towels I was wondering how Bolivians can afford anything?

Well, ‘ordinary people’ buy in La Cancha. It is a huge bazaar, which occupies several streets in the poorer part of town (close to the bus and train station). Better shops are located in the buildings, but most of the articles can be found under primitive shelters, made of wood and canvas.

Here you can  buy literally averything, and best of all, there is some organization here! Stalls with the kitchen supplies come first, then clothes and shoes; electronics you can find under the roof, in a pretty decent shops. Next go cosmetics, DVDs, food, and the best part of the bazaar called – ‘Zona Artesana’ – with a beautiful traditional handicrafts.

By the way, from the time of our arrival in Cochabamba, I have wondered why there were no crafts on the streets – everywhere Chinese junk! There was indeed one booth at the ‘Mercado America‘ where I bought a nice bag for € 4, but that’s all. No wonder then, when I got to the most beautiful part of ‘la Cancha‘, I became restless:)

Prices at the market?

Well, again I was disappointed. Clothes made in China, cost as much as in the market in Poland. Flip flops from Brazil – € 3 (the cheapest option). Nivea Visage Cream – about € 7, Nivea Body Lotion € 4, etc. Plasma or LCD (whatever) from € 200 for a brand I do not know, to over € 500 for a Samsung/32 inches. Almost the same as in local stores.

So, is there anything cheaper?

Well, food.  My Freddy had just returned from the ‘Mercado America‘ with two large bags full of fruit (bananas, tangerines, oranges, etc.) for € 4! As mentioned before, restaurants are very popular here, because they usually offer better value than home cooking. Many families meet every Sunday in one of the many high end restaurants for a dinner – what in Poland would be a considerable detriment to the household budget!

Unfortunately, the bazaar does not have everything …. No Weetabix or mint tea anyway. Imported products can be sought in the IC Norte or Hipermaxi – the supermarkets. I remember our first shopping there on the arrival – for the ‘basic necessities’ we paid more than € 100!!

Unfortunately, supermarket is the place where you can get the best meat, sausage and cheese (read: most hygienic). Today we went to a local meat shop, where for 8 chicken drum sticks we paid € 1.60, but where they came from, how they were stored (certainly not in the fridge) and how many people must have touch them – it’s better not to know.
(By the way – we are after lunch and still alive:)

What else besides expensive boutiques, supermarkets and small dodgy shops Cochabamba can offer?

The annual International Trade Fair – ‘La Feria’. As the fair is held in late April and early May, we were ‘very lucky’ to be there. Honestly, I was in such a place for the first time, so I was hoping for a special deals, free samples, especially since we had to pay for the entrance. Well, the only thing I bought after all was a jar of honey (other than dad’s, but pretty good). The rest of the exhibition (industrial equipment, cars, phones, clothes, furniture) was of a little interest to me (maybe beside German sausage and sauerkraut  that I could not eat anyway  because of my food poisoning).
Interestingly, the fair attracted hundreds of people every day, who were tempted by the novelty, entertainment, beautiful hostesses and food.

Hostesses – the fair is an opportunity for the young and beautiful to earn lots of money. For 11 days they are paid up to $ 2000! Not bad, especially when compared to the salary of a international teacher, which is (up to) $ 600 per month. In such circumstances would be useful to know Spanish, be two meters tall, have long hair and legs up to the neck …