‘La Cocina Italiana’ in Bolivia *** Kuchnia wloska po boliwijsku

Co tu duzo mowic – uwielbiam kuchnie wloska! Mieszkajac w Lecce, codziennie opychalam sie roznymi rodzajami makaronu, pesto, frutti di mare, ba, nawet sprobowalam konia (przez pomylke, a raczej brak znajomosci jezyka i juz wiecej sie to nie powtorzy). Niestety, kuchnia boliwijska nie przypadla mi do gustu, mimo iz zasmakowalam w ‘picante de pollio’ jeszczcze w Irlandii, a poniewaz restaurowanie sie jest tutaj stosunkowo tanie (szczegolnie dla Europejczykow), zabierani bylismy kilkakrotnie do ‘najlepszych’ restauracji w miescie.

Jedna z nich byla wloska ‘La Cantonata’, mieszczaca sie w skromnej kamienicy w centrum miasta, z parkingiem zarezerwowanym dla klientow, z wnetrzem przytulnym i pieknie zaaranzowanym. Przyciemnione swiatlo, drewniane meble, obrusy w kolorze kawy z mlekiem, obrazy olejne z widokami Wiecznego Miasta, przyjemni kelnerzy.

Korzystajac z okazji, postanowilam zamowic flagowa potrawe wloska jaka jest pasta al pesto, ktora byla nasza ulubiona potrawa w Dublinie. Wiem, ze trudno jest oceniac restauracje po jednym daniu, ale to jedno przesadzilo o wszystkim. Nie bylo to pesto, ktore znalam… Moje tagliatelle zmieszane bylo z zielonym bardzo oleistym sosem, z ciezka nuta czosnku i pietruszka (!) do dekoracji. Podstawe oczywiscie stanowila bazylia i ser, ale ciezko mi bylo doszukac sie orzeszkow piniowych. Znalazlam natomiast spore kawalki orzechow… wloskich.

Zdaje sobie sprawe, ze istnieje wiele rodzai pesto –  ale alla genovese (pochodzacy z Ligurii we Wloszech), jest jednak oryginalne i najbardziej popularne (bazylia, czosnek, oliwa z oliwek, ser Parmigiano Reggiano albo Grana Padono i pecorino, orzeszki piniowe). Po powrocie do domu postanowilam sprawdzic, o co tu chodzi?

Wszechwiedzaca Wikipedia podaje, ze w Prowansjii istnieje inna wersja sosu, zwana ‘pistou’, skladajaca sie z bazylii, oliwy i czosnku, czasem sera. Brak orzeszkow piniowych by sie zgadzal.

Czytajac dalej, znalazlam informacje o pesto w Peru i Argentynie, ktore przygotowuje sie czesto z orzeszkow typu ‘cashew’, poniewaz sa tansze; oprocz tego czasto dodaje sie szpinak i zwykly olej…

Podobna jest wersja polnocno – amerykanska – gdzie uzywa sie orzechow wloskich i ‘cashew’ – jako tanszych odpowiednikow piniowych. Dodaje sie rowniez tanszych olei i innych ziol, jak na przyklad pietruszki.

No to juz wszystko jasne! Moja ‘pasta al pesto’ byla importem z USA!

Nie wszystko w Boliwiil jest jednak ‘tanszym odpowiednikiem’. Znalezlismy bowiem cudna pizzerie ‘Sole Mio’ – ktora do zludzenia przypomina wystrojem wloskie restauracje, ale rowniez serwuje tradycyjna pizze prosto z pieca. Dodam tylko, ze za 50 Bs (€5) mozna zjesc za dwoje! A do tego, stare wloskie przeboje w tle, bajka:)

W Santa Cruz natomiast, jak juz wspominalam wczesniej, znalezlismy restauracje chinska ‘Mandarin – z jedzeniem, ze palce lizac i porcjami 3 – osobowymi:)

Moral: Chi cerca, trova‘ (Szukajcie az znajdziecie)!

***

What can I say – I love Italian cuisine! While living in Lecce, I stuffed myself with different types of pasta, pesto, frutti di mare, and even tried a horse (by mistake, or rather the lack of language and it will not happen again).
Unfortunately, the Bolivian cuisine has not appealed to me, although I loved the taste of ‘picante de pollio‘ back in Ireland, but since the restaurants in Cochabamba are relatively cheap (especially for the Europeans), we have been visited the ‘best’ restaurants in the city.

One of them was the Italian ‘La Cantonata’. Located in a modest house in the city center, with parking reserved for clients, with the cosy and beautifully arranged interior. Dim light, wooden furniture, tablecloths in the color of coffee with milk, oil paintings depicting views of the Eternal City and pleasant waiters.

Taking the opportunity, I decided to order the flagship Italian dish – Pasta al pesto’. I know it is difficult to judge restaurants by a single dish, but this one had determined everything. That was not a pesto that I knew …

My tagliatelle was mixed with the green and very oily sauce, with heavy garlic taste and parsley on top (!) for decoration. The basic ingrediens was of course a basil and cheese, but I couldn’t find pine nuts anywhere. Instead, I found quite big pieces of…walnuts.

I know that there are many types of pesto – but ‘alla Genovese’ (originated from the Liguria region of Italy), however, is the original and most popular one (with: basil, garlic, olive oil, cheese, Parmigiano Reggiano or Grana Padono and pecorino, pine nuts). So, what was going on?

Omniscient Wikipedia reports that there is another version of pesto from Provence, called Pistou, consisting of basil, olive oil and garlic, and sometimes cheese. No pine nuts.

Reading further, I found information about the pesto in Peru and Argentina, which is prepared from cashew nuts, because they are cheaper, and  many often spinach and plain oil is added to further reduce cost…

Similar version is known in  USA – where walnuts and cashew  nuts are used- as cheaper counterparts of pine nuts. They also add cheaper oils and other herbs, like parsley, for example.

After a research it’s all clear! My ‘pasta al pesto’ was an import from the U.S.A.

Not everything, however, is Bolivia is a ‘cheaper counterpart’.  We found wonderful pizzeria Sole Mio -which serves traditional pizzas neapolitanas straight from the oven. I will only add that for 50 Bs (€5) you can eat for two!

Also in Santa Cruz, as I mentioned before, we found a Chinese restaurant ‘Mandarin – with delicious food and with portions that could feed three people :)

Moral of the story: Chi cerca, trova‘ (Who seeks, finds)!

Santa Cruz de la Sierra: First Impressions *** Pierwsze wrażenia

Nasza zaplanowana podróż do tropikalnego Santa Cruz była przekładana dwa razy, ale na szczęście linie lotnicze BOA za zmianę lotu pobierają opłatę tylko w wysokości około €3! Sam przelot, trwający 45 minut z przekąską na pokładzie, kosztował ok. €40 od osoby w jedna stronę. Następnym razem wybieram się wiec droga lądową (10 godzin jazdy przez ten piękny kraj to przecież sama przyjemność!).

Jak tylko wysiedliśmy z samolotu, buchnęło na nas gorące i wilgotne powietrze, tak różne od tego w Cochabambie. Przyznam, ze ‘banan’ mi z twarzy nie schodził, tak zachwycona byłam bowiem ta egzotyka:)

Pierwsze powitania ze znajomymi i podróż do hotelu przebiegły w milej atmosferze – poza tym przez okna Jeepa dało się zauważyć okazale siedziby zagranicznych koncernów, sklepy, centra handlowe, i  bujna zieleń trawy i roślin tropikalnych. Ulice, z pasami jazdy wydzielonymi białą farba, są o niebo lepsze niż w Cochabambie, ale warcholstwo na nich jest takie samo – nie pierwszy raz zastanowił mnie fakt stosunkowo malej liczby wypadków czy stłuczek przy zupełnie bez regulaminowej jeździe. To powiedziawszy, natknęliśmy się na stłuczkę trzech pojazdów….

Hotel ‘Bugnavillas’  – można  by powiedzieć ‘Raj na Ziemi’, ‘miasto w mieście’, piękny, zamknięty kompleks, pełen zieleni i odkrytych basenów! Po rozpakowaniu wybraliśmy się do restauracji (hotelowej) na pozna kolacje, która niestety nie zachwyciła nas tak samo, jak nie zachwycił nas apartament 5* (widać, tutaj standardy są trochę inne niż w Europie). Dodam tylko, ze kiedy poprosiliśmy hotel o mapę miasta, otrzymaliśmy plan hotelu i marny plan miasta, zaś w dniu wyjazdu okazało się, ze Recepcja dysponowała mapami z atrakcjami turystycznymi…

Pierwszy dzień przeleciał nam na ‘zwiedzaniu’ nowego miasta w poszukiwaniu apartamentu do kupienia (nie dla nas oczywiście:). Cóż, miasto jak miasto – sklepy, supermarkety, domy, wieżowce itp. Nic nowego – a jednak! Tego dnia nie widzieliśmy ani jednego bezdomnego psa na ulicy! Jak się później okazało, zamiast psów pełno było wszędzie kotów (nawet w naszym hotelu). Dlatego tez, nazwaliśmy Santa Cruz – Miastem Kotów (w odróżnieniu od Miasta Psów – Cochabamby).

Wieczorem odwiedziliśmy rodzinę, mieszkającą w ‘kondominium’– czyli osiedlu zamkniętym (takim z barierkami i strażnikami w budce, otoczonym wysokim murem). Siedząc w ogrodzie, zajadając się pysznym barbecque i pijać wodę z kranu (nie do pomyślenia w Cochabambie!), prowadziliśmy mila rozmowę po angielsku i hiszpańsku z akcentami polskimi (na zdrowie!).

A po barbeque – czas na pub irlandzki (Santa Cruz ma ich dwa)i koncert muzyki rockowej! Się działo, tylko Guinnessa brakowało…

Następnego dnia przyszedł czas na zwiedzanie muzeów! Zanim jednak dotarliśmy do Muzeum Archeologicznego, taksówkarz kilka razy zawracał i pytał o drogę… W końcu dotarliśmy na miejsce i okazało się, ze … muzeum jest zamknięte w weekendy! Tak, wszystkie muzea są zamknięte w weekendy! Freddy odetchnął z ulga, ale ja postanowiłam pozwiedzać stare miasto.

Zaczęliśmy od katedry – Basilica of San Lorenzo, której muzeum również było zamknięte. Udało się nam jednak wejść na wieżę, skąd roztaczał się widok na starówkę. Ponieważ miasto zmieniło swoja lokacje, budowa nowej katedry projektu Francuza Philippe Bertresa, w dzisiejszym miejscu rozpoczęła się w 1845 roku. Budowę ukończono na początku XX wieku, poddając pierwotny plan wielu modyfikacjom (neoklasyczny styl fasady został dodany przez Leo Musnier’a z Walii i Włocha Victora Querezolo). Budowla została zbudowana z cegły i piaskowca, we wnętrzu znajdują się srebrne artefakty, sprowadzone z pobliskich misji jezuickich. Całość, dosyć skromnego wystroju, dopełniają płaskorzeźbione obrazy i figury świętych ubrane w szaty.

Z katedry przenieśliśmy się na plac główny 24 de Septiembre, który jest parkiem:) A tam, oprócz wielu mieszkańców i turystów, spostrzegliśmy pana z ogromnym starodawnym aparatem fotograficznym. Co za radość! W końcu sama znalazłam ciekawy ‘obiekt’ do fotografowania! Pan fotograf oczywiście nie miał nic przeciwko, a nawet za 20 peso (€2), zrobił nam zdjęcie, wywołał na miejscu i nawet zrobił odbitkę (cóż za cudowna przenośna ciemnia i aparat w jednym!).

W międzyczasie pobiegliśmy zobaczyć leniwca, który właśnie zszedł z drzewa (zęby zrobić kupę) – ah, zżyć nie umierać! A w koło uśmiechnięci policjanci i dzieci karmiące gołębie! Z ciężkim sercem opuszczałam to miejsce, robiąc przystanek w sklepie z rękodziełem…

Dnia trzeciego wybraliśmy się na poszukiwanie działki budowlanej poza miastem  (nie, nie dla nas), mijając kolejne kondominia i wille, tułając się Jeepem po błotnistej drodze, gdzie nie gdzie utwardzonej cementem, gdzie indziej cegłówkami.

Po drodze mieliśmy zawitać do ogrodu botanicznego, ale niestety droga została zablokowana i  musieliśmy wracać. Na pocieszenie pojechaliśmy do zoo z fauna Południowoamerykańska.

Po zoo – odwiedziny u przyjaciół rodziny, którzy obchodzili 35 rocznice ślubu, gdzie spróbowaliśmy kolejnego pysznego, tradycyjnego dla Santa Cruz, barbeque – ze steków, kiełbasek i czarnego puddingu i….krowiego sutka. Z przyjemnością wykonałam mini sesje zdjęciową gospodarzom i ich uroczemu pieskowi:)

Dzień chcieliśmy zakończyć kolacja w dobrej restauracji, jednak wszystkie polecone przez hotel lokale okazały się zamknięte w niedziele! Kolejne kuriozum…W końcu po poł godzinie w taksówce trafiliśmy do restauracji chińskiej ‘Mandarin i nie żałowaliśmy! Jedzenie było przesmaczne i było go tak dużo, ze zabraliśmy polowe ze sobą dla naszych nowych znajomych (notabene Chińczyków:), którzy wraz ze znajomym Boliwijczykiem, prowadza nisko-budżetowy hostel.

W dniu naszego wyjazdu, w Santa Cruz zaświeciło słonce! Nie tracąc czasu, po śniadaniu wybraliśmy się na basen i jak dwoje dziwolągów, postanowiliśmy popływać w lodowatej wodzie, po czym, dla ogrzewki, biegliśmy do jacuzzi:) Dodam tylko, ze jako pamiątkę z Santa Cruz przywieźliśmy bol gardła, ale warto było!

Będziemy tęsknic za znajomymi i rodzina z tropikalnego Santa Cruz, ale milo było wracać do Cochabamby – słońca, suchego powietrza, gór, Chrystusa, piesków ulicznych, no może nie do brudnej wody… Na zakończenie dnia skręciłam kostkę, wpadając do dziury w chodniku, z którego ktoś zrabował metalowa płytę.

Witamy z powrotem w Cochabambie!

***

Our planned trip to a tropical Santa Cruz was postponed twice, but fortunately the BOA was charging us for changing flights only €3! Same flight, which lasted 45 minutes with a snack on board, costed about € 60 per person one way – next time I will go by land (7 hours of driving through this beautiful country is after all a pleasure!).

As soon as we got off the plane, hot and humid air burst into our faces.  I must admit that the ‘banana’ never left my face, because I was so delighted with this exotic feeling:)

Greetings with a friends and trip to the hotel went in a pleasant atmosphere – from the windows we could see impressive offices of foreign companies, shops, shopping centers, the lush green grass and tropical plants. Streets with white painted lines are a lot better than in Cochabamba, but brawling on them is the same – even thought, not the first time I thought about the fact how relatively few accidents happens here with this unregulated driving. Saying that, we drove by the crash scene of three vehicles ….

Hotel ‘Bugnavillas – one might say, ‘Paradise on Earth’, ‘city within a city’ – the beautiful, closed complex, full of greenery and outdoor swimming pools! After unpacking we went to a hotel’s restaurant for the late dinner, which unfortunately has not impressed us just as 5* apartment (you can see, here the standards are somewhat different than in Europe). I must say, that although hotel staff was very friendly – it wasn’t helpful at all – when we asked for a map of the city, we’ve got the one of a hotel’s site and simple street map of the town, but when leaving, we noticed that they had maps with listed attractions…

First day flew by ‘exploring’ new town in search of the apartment to buy (not for us of course :). Well, the city as a city – shops, supermarkets, homes, skyscrapers, etc. There’s nothing new I haven’t seen. Well, except that we hadn’t seen a single dog on the street.  As it turned out, the city was full of cats instead (even in our hotel)! Therefore, we called Santa Cruz – City of Cats (as opposed to the City of Dogs – Cochabamba).

In the evening we visited a family, living in ‘condominium‘-  closed estate (the one with barriers and guards in the booth, surrounded by high walls). Sitting in the garden, eating a delicious barbecue and drinking water from the tap (unthinkable in Cochabamba!), we carried out friendly conversation in English and Spanish with Polish accents (‘na zdrowie!’).

After a barbecue – it was a time for an Irish Pub and live rock music! Great evening, but there was no Guinness…

The next day I decided to visit museums! But before we’ve got to the Archaeological Museum, the taxi driver stopped several times to ask for directions (no mentioned that the hotel receptionist also did not know where it is) …. At last we reached the place and it turned out that ….. the museum is closed on weekends! Yes, all museums are closed on weekends! Freddy was relieved but I decided to explore the city instead.

We started from the Cathedral – Basilica of San Lorenzo. We managed to ascend the tower, from which we could contemplate the view of the old town. As the town changed its location in the past, construction of the new cathedral, designed by Frenchman Bertres  Philippe, in today’s site began in 1845. It was completed at the beginning of the twentieth century, bringing many modifications to the original plan (neo-classical style facade was added by Leo Musnier of Wales and Italian Victor Querezolo). The building was built of brick and sandstone and the interior has a silver artworks, brought from the nearby Jesuit mission. Whole, quite modest decor, complete paintings and statues of saints dressed in robes.

From the cathedral we moved to the main plaza 24 de Septiembre, which serves as a park :) And there, in addition to many residents and tourists enjoying pegeons, we noticed a man with a huge antique (kind of pinhole) camera. What a joy! In the end I had an interesting ‘subject’ to shoot! Mr. photographer, of course, had nothing against it, and even for 20 pesos (€ 2), he took a picture of us and developed it on the site (what a wonderful portable darkroom and camera in one!).

In the meantime, we ran off to see the sloth, who had just descended from the tree (to do poo). What a wonderful time we had there!  With a heavy heart I left this place, making a quick stop at the craft store …

On the third day we went in a Jeep to search for a land for sale outside the town (not for us again:). We past by many condominiums and villas, wandering with Jeep on muddy road, paved with cement here and there or bricks elsewhere.

Along the way we planned to stop by in the botanical garden, but unfortunately the road was blocked so we had to go back. As a consolation, we went to the zoo. It was a nice time spent on examining the South American fauna, and taking pictures.

After the zoo – we went to visit family friends, who celebrated the 35th anniversary of the wedding and in their lovely town house we tried a delicious barbecue. In addition to steaks, sausages and black pudding I also tried cow’s breast. Hmmm – once is enough. I was also glad to do a mini photo session of hosts and their cute doggy :)

We decided to finish the day with a dinner in a good restaurant, but all recommended by the hotel restaurants were closed on Sundays! Another oddity … Finally, after half an hour in a taxi, we found Chinese restaurant ‘Mandarin’ and were very happy! The food was delicious and plenty that we took take-away for our  Chinese friends:)

It was awesome to see a friend from Dublin – Bolivian and his friends from China, who are running together hostel and shop (‘Hostal Yasaye’). I would recommend this place to budget travelers  – it;s clean and offers Anglo-Spanish- Chinese-lingual staff – all for only €6.

The sun was shining during our last day in Santa Cruz! Not to waste more time, we went after breakfast to the pool and as the two freaks, we decided to swim in an icy water! After that, to warm up, we ran to the Jacuzzi :) I’ll just add, that as a souvenir of Santa Cruz we brought a sore throat, but it was worth it!

We will miss our friends and family in Santa Cruz de la Sierra, but it was nice to be back in Cochabamba – the sun, dry air, Christ, dogs on the street, maybe not to the dirty water … At the end of the day I twisted my ankle, falling into a hole in the sidewalk, from which someone stole the metal plate.

Welcome back in Cochabamba!