Cochabambinos I

Obraz spoleczny Cochabamby to temat rozlegly i drazliwy. Jestem w Boliwii dopiero od 2 tygodni, ale podzial klasowy widoczny byl od pierwszego dnia na boliwijskiej ziemi. Ba, na dlugo przed podroza nasluchalam sie opowiesci o ‘sluzacych’, brudnych Indianach, rozhulanych producentach koki itp. Oczywiscie probowalam odciac sie od tych stereotypow – w koncu pochodze z demokratycznej Europy. Negowalam rowniez uzywanie slowa ‘sluzaca’ (maid) w zamian za bardziej neutralnie brzmiace – ‘gosposia’ (housekeeper). Coz, przyzwyczajona do samodzielnego zycia, w ogole odrzucalam potrzebe ‘posiadania’ gosposi!

Tymczasem w Cochabambie….

Nasza gosposia, zatrudniona przez rodzine Freddiego ma na imie Cristina i jest jedna z najbardziej kochanych, radosnych i pomocnych osob, jakie kiedykolwiek mialam szczescie spotkac. Cristina jest z pochodzenia Indianka Ajmara (druga rdzenna grupa etniczna Boliwii sa Indianie Keczua, ktorzy stanowia wiekszosc w Cochabambie), noszaca tradycyjne szerokie i kolorowe spodnice – ‘polleras’. Co ciekawe (jak podaje wszechwiedzaca Wikipedia), stroj ten byl pierwotnie noszony przez hiszpanskie chlopki i zostal NARZUCONY rdzennym mieszkankom Boliwii przez wladze kolonialne. Obecnie pollera jest symbolem dumy z wlasnych korzeni.

Cristina, jak wiekszosc Indianek w Cochabambie, nie nosi znanego ze zdjec ‘melonika’, ale jasny slomiany kapelusz. Najbardziej interesujaca czescia stroju Cristiny sa jej dlugie wlosy! Zaplecione w dwa warkocze, w ktore wpleciona jest czarna welna (?), polaczone sa na koncach fredzlami.

Niestety nie wiem zbyt duzo o zyciu naszej gosposi, poniewaz na dzien dzisiejszy komunikujemy sie przede wszystkim werbalnie lub przez osoby trzecie. Z opowiadan innych dowiedzialam sie jednak, ze Cristina ma dwie corki i meza (ktorego takze poznalam). Mieszkaja oni na obrzezach miasta, skad dojezdzaja do pracy autobusem miejskim (to jest temat na nastepny wpis), a zajmuje im to ponad godzine… Placa typowej gosposi domowej w Cochabambie wynosi 100$ (!), Cristina zarabia 120$ i dorabia sobie jeszcze po godzinach srzataniem i praniem w innych domach.

Czy gosposie sa potrzebne?

Coz, ja osobiscie lubie sprzatac sama (nikt w koncu nie zrobi tego tak dobrze jak ja:), szczegolnie po zakupie nowego odkurzacza. Gotowanie to tez dla mnie przyjemnosc (po tacie mam umiejetnosc ‘stworzenia’ czegos z niczego). Smieci trzeba wynosic codziennie (to tez temat na kolejny wpis), ale w domu tez to robilam. Tylko pranie mogloby sprawic mi trudnosc, bo nie mamy pralki… Jest za to specjalne pomieszczenie z ogromnym zlewem (z tarka) – troche jak za czasow babcinych (choc moja babcia miala ‘Franie’). Coz, jak trzeba to trzeba.

Zaoszczedzilabym $120!

Niestety w tym samym czasie, Cristinita stracilaby owe $120…

Jak to wiec zwykle bywa, medal ma dwie strony. Mysle, ze mieszkancy Boliwii zatrudniaja gosposie, pomoce domowe, sprzataczki czy praczki zwykle z przyzwyczajenia, z tradycji, moze i z lenistwa, ale przy okazji daja tym kobietom prace i zarobek, ktorego w inny sposob by nie zdobyly.

Dla mnie najwazniejsze jest wiec, ze Crisinita moze utrzymac swoja rodzine i ze jest szczesliwa z nami. Zawsze przyjemniej jest miec dobra dusze w domu, ktora rowniez jest przewodnikiem w czasie zakupow na jarmarku czy negocjowania cen u taksowkarzy. W tym temacie osiagnelismy wiec kompromis.

Co do prodcentow koki, to nie mam duzej wiedzy na ich temat. Slyszalam jednak, ze jutro zjada sie do Cochabamby, by oprotestowac protest lekarzy i pielegniarek. Ci drudzy walcza o wyzsze pensje (i maja racje), ci pierwsi, jako zaciekli obroncy prezydenta, beda starali sie wybic im to z glowy…. Podobno w zeszlym roku zamordowano jednego z protestujacych, studenta – wieszajac go na drzewie…. Dla zwyklych mieszkancow Cochabamby strajk oznacza paraliz komunikacyjny i ogolny chaos (zreszta i dzis nie mozna dostac sie do miasta, bo zablokowano wszystkie mosty). Troche przypomina mi to ‘strajk wloski’.

Niestety tak sie sklada, ze rdzenni mieszkancy Boliwii – Indianie Keczua i Ajmara, ktorzy razem stanowia 66% ludnosci tego panstwa, so uwazani za najnizsza klase spoleczna. I niestety wyglada na to, ze niepredko sie to zmieni, zwazywszy na niskie place i naprawde wysokie koszty edukacji.

Inne grupy etniczne stanowia Metysi – ‘Karas’ (25%) i biali ‘Gringos’ – (12%) . Ponadto rozroznia sie jeszcze hippies i ‘mochileros’ – podrozujacych z plecakiem (backpakers:)

Na koniec polecam artykul, napisany piekna proza (po angielsku) przez Becce Leaphart ‘The Bolivia I didn’t want to know’, skupiajacy sie na problemach spolecznych w Cochabambie, probujacy znalezc ich przyczyny  i sposob na ich rozwiazanie: http://matadornetwork.com/abroad/the-bolivia-i-didnt-want-to-know/.

Image

Cristina

***

The social image of Cochabamba is a very extensive and sensitive subject. I have been in Bolivia only two weeks, but the class division was visible from the first day on the Bolivian soil. Well, long before the trip I had heard a lot of stories about ‘servants’, dirty Indians, coca growers etc. Apparently I was trying to distance myself from these stereotypes as a citizen of democratic Europe. I also denied the use of the word ‘maid’ in exchange for a more neutral sounding – ‘housekeeper’. In fact, I used to independent living and, in general, I rejected the need for having a housekeeper!

Meanwhile, in Cochabamba ….

Our housekeeper Cristina is one of the most loving, happy and helpful persons that I was lucky to meet. Cristina is of Aymara Indian origin (other indigenous ethnic group in Bolivia are Quechua Indians, who are the majority in Cochabamba), wearing the traditional broad and colorful skirts – ‘polleras’. Interestingly (according to omniscient Wikipedia) this dress was originally worn by the Spanish peasants and indigenous people were imposed to wore them by the colonial authorities. Currently Pollera is a symbol of pride of their roots. Cristina, like most ‘Indios’ in Cochabamba, doesn’t wear traditional ‘bowler hat’ but simple straw hat. The most interesting part of Cristina’s outfit however, is her long hair! Plaited into two braids together with black wool (?), their ends are connected by wooly fringes. Incredibly interesting hairstyle!

Unfortunately, I do not know too much about the live of our housekeeper, because at present we communicate mainly verbally or by third parties. From the stories although I’ve learned that Cristina has two daughters and a husband (whom I met before). They live on the outskirts of town, from where they commute to work by bus (this is subject for the next post) what takes them over an hour … Typical salary of the housekeeper in Cochabamba is $ 100 (!), Cristina earns $ 120 and a bit more by working after hours in other homes.

Do housekeepers are needed?

Well, I personally like to clean by myself (no one in the end does it as well as me :), especially after buying a new vacuum cleaner. Cooking is also a pleasure for me (I possessed a skill to ‘create’ something from nothing after my dad). Garbage must be threw every day (another topic for another post), but I did that also in my house. Only laundry could be difficult, because we do not have washing machine … However, there is a special room with a huge sink (and ‘grater’) – a bit like our grandma used (at least at the old times). But hey, I could do it if I had to!

This way I could save $ 120 a month!

Unfortunately, at the same time, Cristinita would lose $ 120 …
As it often happens, the medal has two sides. I think that the inhabitants of Bolivia employ housekeepers, domestic helps, cleaners or laundry women usually out of habit, tradition or maybe laziness, but in doing so they give these women work and wages, which they couldn’t earn in any other way.

For me then, the most important point is that Crisinita can support her family and that she is happy with us. It’s always nice to have a good soul in the house, who also guides us when shopping at the market or negotiating prices with taxi drivers. In this topic we have achieved a compromise.

As for coca growers, I do not have much knowledge about them. But I heard that tomorrow they come to Cochabamba to protest against the protest of doctors and nurses. The latter struggle for higher wages (and rightly so), the former, as a rabid defenders of the president Evo Morales, will try to prevent it from happening … Apparently, last year they killed one of the protesters, the student – hanging him of a tree … .

For the ordinary citizens of Cochabamba strike means disruption of communication and general chaos (even today it was impossible to get to the city centre as all the bridges were blocked). It kind of reminds me of ‘Italian’ strike ‘.

Unfortunately it happens that the native inhabitants of Bolivia –  Aymara and Quechua people, who together represent 66% of the population, are treated as underclass. And unfortunately it looks like that is not gonna change any time soon, given the low wages and a really high cost of education.

Other ethnic groups are mestizos‘karas’ (25%) and whites – ‘gringos’ – (12%). Furthermore, the upper class distinguishes  also hippies and ‘mochileros’ – backpackers :)

At the end I welcome you to read a great article by Becca Leaphart ‘The Bolivia I did not want to know, focusing on social issues in Cochabamba, trying to find their cause and solution how to change situation for better:  http://matadornetwork.com/abroad/the-bolivia-i-didnt-want-to-know/.

Salome

Cochabamba *** ‘Kociabamba’

Cochabamba to miasto w środkowej Boliwii położone w górskiej dolinie rzeki Rocha w Andach, na wysokości około 2600 m n.p.m. Jest czwartym pod względem liczby ludności miastem Boliwii, liczac okolo 800 tys. mieszkancow. Nazwa miasta pochodzi z języka keczua, gdzie qhocha oznacza “jezioro, woda”, a pampa – “otwarta przestrzeń”. Cochabamba znana jest takze jako ‘Miasto Wiecznej Wiosny’, dzieki przyjemnym temperaturom przez caly rok (teraz mamy jesien, przechodzaca w zime – temperatura w dzien to ponad 25 stopni, w nocy 15).

Poczatki miasta siegaja XV wieku, choc dolina zamieszkala byla od tysiaca lat przez rdzennych mieszkancow, m.in. przez Inkow. Początkowo Cochabamba była ośrodkiem produkcji rolniczej dla regionu Altiplano, a zwłaszcza dla pobliskiego górniczego Potosí – jednego z najbogatszych osrodkow na swiecie w XVII w. W samej Cochabambie również wydobywano srebro, które zapewniło dobry rozwój miasta, aż do wyczerpania złóż w XVIII wieku. W 2000 roku w Cochabambie doszło do zamieszek w związku z prywatyzacją zaopatrzenia w wodę, nazwanych wówczas “wojną o wodę” (Guerra del Agua), wygrana przez mieszkancow, dzieki uporowi i wytrwalosci zwlaszcza rdzennej czesci spoleczenstwa.

Obecnie Cochabamba jest ważnym ośrodkiem handlowym i gospodarczym kraju. Rozwija sie tutaj przemysł spożywczy, chemiczny i włókienniczy. W mieście działa rowniez rafineria ropy nafowej. Cochabamba jest ważnym węzłem drogowym i kolejowym, posiada też własny port lotniczy Jorge Wilstermann o znaczeniu krajowym i międzynarodowym.

W mieście znajduje się jeden z największych i najbardziej prestiżowych uniwersytetów Boliwii, założony w 1832 Universidad Mayor de San Simón.

Na wzgórzu św. Piotra w Cochabambie wznosi się prawie najwyższa na świecie statua Jezusa (zdetronizowana przez naszego Chrystusa w Swiebodzinie:) – Cristo de la Concordia.

Choc Cochabamba jest najszybciej rozwijajacym sie miastem w Boliwii – co mozna zauwazyc golym okiem, patrzac na panorame miasta przeplatana wiezowcami i wieloma budynkami w budowie, pierwsze wrazenie nie jest najlepsze. Wszystko dlatego, ze aby dotrzec do centrum, trzeba przejechac przez jedne z najbiedniejszych jego dzielnic.

Jako miasto o bogatej historii, posiada ono takze przepiekne rezydencje powstale w czasach swietnosci. Jedna z nich, Portales, postaram sie opisac w najblizszej przyszlosci. Co ciekawe, starowka, z wieloma budynkami kolonialnymi, jest zaniedbana, pozostawiona samej sobie. Przypomina mi troche Fez w Maroku, ze swoja niezmieniona przez wieki medina i ‘lsniacym’ nowym miastem. Niestety Cochabamba,  nie jest tak bezpieczna jak miasta marokanskie – ze wzgledu na zlodziei jak i samochody, ktore zupelnie nie zwazaja na przechodniow… Z tego tez powodu, jak dotychczas nie bylam w stanie zrobic wielu zdjec – a tylko garstke, moim slabej jakosci Nikonem Coolpix. Mam nadzieje wybrac sie kiedys na porzadne ZWIEDZANIE z obstawa:)

A nowe miasto? Coz, pelne obrzydliwie drogich sklepow (nawet wedlug standartow europejskich), restauracji, przedsiebiorstw mieszczacych sie w nowoczesnych budynkach. Tutaj ulice sa szerokie i dobrze utrzymane (za wyjatkiem dziurawych chodnikow), wzdluz nich parki, palmy, fikusy i inne kolorowe egzotyczne drzewa (ktore w Polsce hoduje sie w doniczkach:).

Kontrasty (i kable) na kazdym kroku.

Stare v Nowe Miasto *** Old v New City

***

Cochabamba is a city in central Bolivia, located in the mountain valley of the River Roch in the Andes. It is the fourth most populous city of the country. It’s name is derived from the Quechua language, where qhocha means “lake water”, and the pampa – the “open space”. Cochabamba is also known as a ‘City of Eternal Spring’ thanks to its spring – like temperatures all year round (yuppi!).

The origins of the city dates back to the fifteenth century, although the valley was inhabited for thousands of years by indigenous peoples, including by the Inca. Initially, Cochabamba was the center of agricultural production for the Altiplano region, and especially for the nearby mining town of Potosí – one of the richest centers in the world in the seventeenth century. Cochabamba also mined silver, which provided a good development of the town until the mines were exhausted in the eighteenth century. In 2000 riots in connection with the privatization of water supply took place, called the “war for water” (Guerra del Agua), which was won by the inhabitants, thanks to the tenacity and perseverance, especially of the indigenous population.

Currently, Cochabamba is an important center for trade and economic center. The city has an oil company, food and textile industry. Cochabamba is also an important road and rail junction, and has its own airport ‘Jorge Wilstermann’ with a national and international connections.
The city has one of the largest and most prestigious universities in Bolivia, founded in 1832, ‘Universidad Mayor de San Simón’.
On the hill of St. Peter in Cochabamba rises almost ‘the highest’ statue of Jesus (the highest is in Polish city Swiebodzin :) – Cristo de la Concordia.

Although Cochabamba is the fastest growing city in Bolivia – which can be seen with the naked eye looking at a panorama of the city interspersed with skyscrapers and many buildings under construction, the first impression is not the best. That’s because in order to get to the city center from the airport, you are passing through some of its poorest neighborhoods.

As a city with a rich history, it also has a beautiful residences, built in the days of its splendor. One of them, ‘Portales’, will describe in the near future. Interestingly, the old town, with many colonial buildings, is neglected, left to itself. It kind of reminds me of Fez in Morocco, with its unchanged for centuries medina and ‘shining’ new city on the other hand. Unfortunately, Cochabamba, is not as safe as the Moroccan city – because of thieves and restless drivers that do not care for pedestrians … For this reason, I haven’t been able to take proper images yet –  only a handful with my Nicon Coolpix of poor quality. I hope one day to go for decent sighteeing with a couple of bodygards:)

And new city? Well,  full of disgustingly expensive shops (even according to the Irish standards), restaurants and little businesses placed in modern buildings. Here the streets are wide and well maintained (as opposed to sidewalks that remind Swiss cheese) along with parks, palm trees, colorful and exotic trees (which in Poland are grown in plant pots :).

Contrasts (and cables) with each step.

Full Moon With the Christ *** Pelnia ksiezyca z Chrystusem

Dzisiaj, jak podaja media, ksiezyc znajduje sie najblizej ziemi w tym roku. Postanowilam to sprawdzic i udalam sie na dach apartamentu. Troche mialam stracha, bo sama  i ciemno, i wietrznie. A w glowie wciaz wspomnienia ostatniego trzesienia ziemi… No, ale taka okazja moze sie juz nie trafic. Wzielam wiec aparat i statyw, i ustawilam sie naprzeciwko Chrystusa. Ksiezyc pieknie swiecil tuz nad nim.

Niestety, nie bylam zbyt dobrze przygotowana do nocnych zdjec (nie mialam kabelka), ale postanowilam sprobowac. Ustawienie f/11, 15 sec. przy 28mm i ISO 100 wydalo sie odpowiednie.  Niestety mocno wialo i co gorsza – wylaczyli mi Chrystusa!

W koncu jednak udalo sie sfotografowac ksiezyc wygladajacy jak ogromna gwiazda:)

***

Tonight, according to media, the moon is the closest to earth this year. I decided to check it out and went to the roof of the apartment. I was a little scared of the dark and wind, and there was still present in my head memory of the last earthquake … But well, this opportunity may never be repeated. So I took the camera and tripod, and placed it opposite the Christ. Beautifully shining moon was just above it.
Unfortunately, I was not well equipped for night pictures (I did not have a remote), but decided to give it a try. Settings f/11, 15 sec. at 28 mm and ISO 100 seemed to be ok. Unfortunately, it was very windy and what’s worse – they switched off the Christ!

 Eventually, I’ve got it – moon looking like a huge star:)

Bolivian Food to Die (For) *** Jeść nie umierać

Mieszkańcy Cochabamby, jak sami przyznają, żyją po to, aby jeść:)

Rzeczywistość niestety nie przerosła moich oczekiwań pod względem jakości boliwijskiej kuchni, choć pewnie jest jeszcze za wcześnie by wydawać sady (w końcu jestem tu tylko 2 tygodnie). Pierwsza pizza była lekkim rozczarowaniem, jak już wiecie. Druga pizza, tez. Jakos nie mogę przyzwyczaić się do słodkiego smaku potraw, które powinny być pikantne.

Cochabambinos, as they say, live in order to eat:)

Reality, unfortunately, has not exceeded my expectations in terms of quality of Bolivian cuisine, although I think it is too early to judge (at the end I am here only 2 weeks). The first pizza was a slight disappointment, as you know. The second pizza, too. Somehow I can not get used to the sweet taste of foods that should be spicy.

Pierwsze danie domowe, które ugotowała nasza gosposia Christina, było za to wyśmienite! ‘Picante de polio’ – kurczak w sosie czerwonym, pikantnym, z warzywami, podawany z ryżem i ziemniakami. Mniam.  Kolejne danie, które składało się z bardzo twardego mięsa wołowego, rozwałkowanego do granic możliwości, skończyło się dla mnie zapaleniem dziąsła, kiedy kawałek owego mięsa utknął mi pomiędzy zębami…. Obiad uratowała surówka z pomidorów i cebuli (pokrojonych w paski) w lekkiej zalewie octowej i z bialym serem.

Następnego dnia, razem z polowa rodziny, poszliśmy do restauracji ‘Buffalo’ – €10 od osoby i jesz ile dusza zapragnie. Do polecenia dla miłośników mięsa – niemal 20 rożnych rodzajów do spróbowania (kelnerzy co chwila przynoszą nowe do stolo), oprócz tego urozmaicony bufet sałatkowy. Z mięsa smakował mi tylko ‘loinjoint’, wszystko inne było twarde i suche, natomiast sałatki – jeść, nie umierać!

The first dish at home that was cooked  by our housekeeper Christina, was delicious! “Picante de pollio” – chicken in red spicy sauce, with vegetables, served with rice and potatoes. Yum. The next dish however, which consisted of very hard beef, beaten to the limit, caused me gum inflammation, as the piece of meat stuck between my teeth …. Lunch was saved with the tomato and onion salad (sliced into strips) in a light vinegar.

The next day, along with half the family, we went to a restaurant ‘Buffalo’ – € 10 per person and eat to your heart’s content. This is a great place for true meat lovers – almost 20 different types to try (waiters bring new kinds to the table all the time) and great salad buffet. From meets I’ve only liked ‘loin joint’, everything else was hard and dry, while the salad was to die for!

No właśnie… Następnej nocy ja i Freddy znowu umieraliśmy z zatrucia pokarmowego. Za pierwszym razem winę zwaliliśmy na ser (a co!), który jedliśmy na obiad. Byl to rodzaj sera białego, solonego, którym zatruła się, jeszcze w Irlandii, mama Freddiego. Podobno wyrabiany z niepasteryzowanego mleka, w Boliwii sprzedawany na bazarze razem z muchami. A za drugie zatrucie pokarmowe, winę ponosiła sałatka! Tak jak, po wizycie w kolejnej, bardzo eleganckiej restauracji, i cudnym daniu z pomidora faszerowanego nadzieniem z tuńczyka, w otoczeniu zielonej salaty – toaleta z powrotem stała się moim ulubionym miejscem w domu.

Jaki z tego morał? Jeżeli jesteśmy po raz pierwszy w Boliwii i nie mamy ochoty na sensacje żołądkowe, to uważajmy na sałatki i sery. Przynajmniej na początku, kiedy nasza flora bakteryjna przyzwyczaja się do nowych warunków:) Co ciekawe – jeden z kuzynów powiedział, iz nigdy nie je salat na mieście, a mieszka tutaj od urodzenia. Szkoda tylko, ze dowiedziałam się tego po fakcie:)

That’s right … The next night me and Freddy were dying of food poisoning again. First one we we blamed the cheese (what else!), which we ate for dinner. It was a kind of white cheese, salted, that Freddy’s mom got sick off back in Ireland. Apparently made with unpasteurized milk, in Bolivia the cheese is sold at the market along with the flies. And after the second food poisoning the blame bore salad! After a visit in the other, very elegant restaurant few days later, and having  tomato stuffed with tuna with lettuce – toilet has become my favorite place in the house again.

The moral? If you are for the first time in Bolivia and I do not want to have stomach sensations, then watch out for salads and cheeses. At least at the beginning, when your bacterial flora gets used to the new conditions :) What’s interesting – one of the cousins said that he would never eat salad in the city, and he has lived here since his birth. Well, we learnt that too late:)

Mmmmmm…..

Eating Out in Bolivia*** Jedzenie na miescie

W dzien przylotu do Cochabamby, rodzina zaprosila nas do restauracji. Musze przyznac, ze ciezko mi bylo komunikowac sie z kimkolwiek po 30 godzinach bez snu (tak juz sie sklada, ze nie moge spac w poruszajacych sie pojazdach), ale glodna bylam jak wilk!

Restauracja ‘Paprika‘ wygladala na bardzo nowoczesna i zadbana, byla rowniez wypchana po brzegi (ciekawe zwazywszy, ze byl czwartek). Polowa stolu zamowila pizze, reszta naszej gromady inne dania miesne. Przyznam, ze stek z salatka wygladal przepysznie, zreszta nasza pizza rowniez, ale niestety jej smak byl troche inny, a wszystko to za sprawa sera. Nie znam sie na wyrobie mozzarelli, ale w Boliwii ma ona zolty kolor i bardzo slodki smak…

Do obiadu wybralismy wino boliwijskie – typowo deserowe, za slodkie jak na moj gust. Sprobowalam rowniez soku z ananasa zmiksowanego z ziolami (mieta)  – ozezwiajace, ale znow za slodkie:)

Cena obiadu dla 8 osob – okolo €50.

P.S. Swoja droga, w Boliwii jedzenie jest albo za slodkie, albo za slone. Boliwijczycy uwielbiaja napoje gazowane typu Fanta i Coca Cola (te podaje sie w restauracjach standartowo). Natomiast sol – coz, w koncu to panstwo ma w swoich granicach pustynie solna, wiec sobie nie zaluja:)

***

In the day of arrival to Cochabamba, the family invited us to a restaurant. I must admit that I found hard to communicate with anyone after 30 hours without sleep (as it happens, I can’t sleep in moving vehicles), but I was hungry like a wolf!

Restaurant ‘Paprika’ looked very modern and clean, was also full (interesting considering that it was a Thursday). Half the table ordered a pizza, the rest other meat dishes. I admit, the steak with the salad looked delicious, in fact, our pizza also, but unfortunately its taste was a little different, and all this because of cheese. I do not know anything about mozzarella, but in Bolivia it has a yellow color and very sweet taste…

We also chose some Bolivian wine – too sweet for my taste.  I also tried pineapple juice mixed with herbs (mint) – very refreshing, but again too sweet :)

Price of dinner for 8 people – around € 50.

P.S. By the way, Bolivian food is either too sweet or too salty. Bolivians love Fanta soda and Coca Cola. What about salt? – well, this state has within its borders a salt desert, so they don’t need to save it:)