I Want to Ride My Bicycle *** Na rowerze w Parque Tunari

Tytuł wpisu jest troszkę zmylny, bowiem to nie ja jeździłam na rowerze po Parku Tunari niedaleko Cochabamby, ale moi znajomi – zapaleni i szaleni rowerzyści górscy! Ja tylko robiłam zdjęcia i ‘zacieszałam się’ cudownymi widokami, świeżym powietrzem i miłym chłodem gór.

Nie byliśmy na Pico Tunari, o którym od dawna marze – to ta góra z moich zdjęć, w kształcie trójkąta, ale tuz obok. Dojazd dwoma pojazdami zajął nam ponad godzinne (swoja droga, jak się ma jeepa, to można tu wszędzie dotrzeć:), a potem już było ‘z górki’ – przynajmniej dla mnie, bo szaleni chłopcy co rusz wspinali się pod górkę, zęby później z niej zjechać, przy okazji ‘zaliczając’ wszystkie napotkane przeszkody. Poza jedna wywrotka, która szczęśliwie nie skończyła się poważnie, nie odnotowaliśmy wypadków – każdy uczestnik ‘zjazdów’ posiadał odpowiednie ochraniacze i kask.

To be honest, I did not ride a bike in the Park Tunari, but my friends – mad mountain bikers! I just took some pictures while enjoying fabulous views, fresh air and a nice coolness.

We didn’t go to Pico Tunari, that I have been dreaming of since a while – this is a triangle mountain from my photos, but just right next to it. Driving up the mountain took us over an hour (by the way, if you own the Jeep here, then you can go everywhere:), and then it was ‘down the hill’ – at least for me, because crazy boys were climbing uphill all the time, so they could later ride down, jumping off every encountered obstacle. Thankfully, apart from one accident, which happily didn’t end seriously, everybody survived the ride in one piece – as each participant was wearing adequate protections and helmet.

Jak wspomniałam, pstryknęłam kilka zdjęć, choć przyznam, ze nie byłam przygotowana na tak szybko poruszające się obiekty i ‘troszku’ mi  nie wyszło. Następnym razem (a  mam nadzieje, ze owcy zdarzy się wkrótce), będzie lepiej! Zresztą, zobaczcie sami.

As I mentioned before, I have snapped some pictures, although I must admit that I was not prepared for such fast-moving objects and I wasn’t entirely happy form the outcome. Next time (I hope it happens soon) I will be better!

Jars, Cans and the Others *** Sloiki, konserwy i inni

Jako przykladna emigrantka, codziennie poswiecam co najmniej godzine na przeglad ‘internetowej’ prasy krajowej i zagranicznej. Ostatnimi czasy portale rozpisuja sie o popularnym od zawsze zjawisku ‘wewnetrznej emigracji’ ludzi  z prowincji do STOLICY. Przy okazji, kariere zrobilo okreslenie takiego przybysza mianem ‘SLOIKA’.

Dlaczego?

‘Miejski slownik slangu i mowy potocznej (http://www.miejski.pl) wyjasnia to w sposob nastepujacy:

Słoik to: ‘Osoba pochodząca z prowincji a mieszkająca w wielkim mieście, najczęściej Warszawie, przywożąca z wizyt w domu słoiki z jedzeniem. Najczęściej charakteryzują ją takie cechy jak: brak przywiązania do nowego miejsca zamieszkania oraz wiejskie maniery i sposób myślenia.’

Duzo osob obraza sie na to okreslenie, a ja w zasadzie nie widze problemu, zwlaszcza w odniesieniu do pierwszego zdania – kazdy bowiem lubi przywiesc sobie sloik bigosu czy ogorkow kiszonych od mamy (albo taty) mieszkajacych na prowincji – tym sposobem mozna dluzej cieszyc sie ‘smakiem’ domu rodzinnego. Sama przez 5 lat studiow w pieknym Toruniu, przynajmniej raz w miesiacu taskalam w plecaku pierogi, soki, miod i domowe wino taty – zreszta robili to wszyscy moi akademikowi znajomi. Nigdy nie uslyszalam okreslenia ‘sloik’ w odniesieniu do mojej osoby – pewnie inne to byly czasy, a moze to dlatego, ze Torun nie jest metropolia?

Wyglada wiec na to, ze prawdziwe skupisko ‘sloikow’ znajduje sie w Warszawie – w zeszlym roku dolaczyla wiec do niego siostra i ‘szwagier’, a za sprawa niedawnej wizyty rodzicow, lodowka i szafki ich kuchni zapelnily sie weklami, butelkami i innymi takimi… Nie slyszalam zeby narzekali, wrecz przeciwnie – nie ma to jak swojski miodek i wino domowej roboty:) Z cala pewnoscia bedzie ono wypijane przy okazji spotkania ‘sloikow’, czyli znajomych z lat studenckich, ktorych losy splotly sie ponownie w stolicy.

Zastanawiam sie, czy fakt posiadania znajomych z prowincji mozna zakwalfikowac jako kolejna czesc hasla slownikowego, ktore mowi o ‘braku przywiązania do nowego miejsca zamieszkania’? W koncu swiadczy to o tesknocie za dawnym stylem zycia?

‘Istotną cechą ‘słoja’ jest możliwość szczelnego zamknięcia’, podaje wszechwiedzaca Wikipedia (stad tez pewnie utarl sie poglad o wyobcowaniu ‘sloikow’), ale czy owa hermetycznosc ‘sloika’ nie jest raczej spowodowana zamknieciem na swiat prowincjonalny ‘prawdziwych Warszawiakow’ czyli tzw. ‘warszawki’, ktorzy czuja niczym niepoparta wyzszosc nad mieszkancami reszty kraju? Wiem, jest to stereotypowe myslenie, ale taka jest opinia wiekszosci prowincjonalnych Polakow o ‘warszawce’. Opinia uksztaltowana przez telewizje, prase, czy po prostu brawure i chamstwo kierowcow samochodow na warszawskich numerach, ‘wozacych sie jak pany’ po krajowych, regionalnych czy lokalnych drogach…

Ale zaraz, kim jest owa ‘warszawka’? Niestety ‘Slownik slangu’ nie posiada takiego hasla, sama wiec sklepalam owo pojecie z wlasnych i cudzych doswiadczen.

Tak wiec ‘warszawka’ to:

‘Grupa ludzi wywadzacych sie z prowincji a mieszkajaca w Warszawie. Czesto nie przyznaje sie do swoich wiejskich korzeni, ostentacyjnie odrzucajac wszystko, co prowincjonalne. Lansuje sie na warszawskich salonach – stad tez nazywana jest czesto ‘szlachta’, w modnych klubach i jeszcze modniejszych restauracjach. Ludzie nalezacy do ‘warszawki’ woza sie drogimi samochodami i szarzuja po krajowych, regionalnych i lokalnych drogach, blyskajac w oczy zwyklym ludziom swoimi wypucowanymi warszawskimi rejestracjami. Ubieraja sie tylko w ‘trendy’ butikach, ale jak to moj tata mowi, ‘sloma im z butow wystaje’ i tak czy siak’.

Jednym slowem – ‘warszawka’ to nic innego jak przebrane w ladne etykiety ‘sloiki’, czyli prawdziwe ‘SLOJE’:)

Bo przeciez ‘sloik’ to w istocie zdrobniala forma wyrazu ‘SLOJ’, a jak wiemy, zdrobnienia zwykle sa nacechowane pozytywnie i pieszczotliwie.

Nie ma wiec co sie przejmowac, jezeli ktos nazwie nas ‘sloikiem’ – ja sama tak zwracam sie do siostry w ostatnich rozmowach przez Skypa, nasmiewajac sie ze stereotypow. Cos mi sie wydaje, ze owa ‘warszawka’ sama wymyslila to okreslenie, bo ich w oczy kuje, ze nie moga tak sobie wyjechac na weekend na wies do rodziny i przywiesc zapasow. Co by bowiem ‘opinia publiczna’ o tym powiedziala? Zamiast wiec wakacji u mamy, placa oni grube pieniadze lansujac sie w hotelowym basenie podczas zagranicznych wojazy.

No tak, troche mnie ponioslo:)

A ja? Jak mnie mozna okreslic, do ktorego worka wlozyc? Taki oto dylemat egzystencjalny pojawil sie w mojej glowie: czym jestem?

I co?  Otoz doszlam do wniosku, ze  jestem ‘konserwa’, taka TURYSTYCZNA! Tak po prostu: sloikow nie przywoze z domu, bo przeciez za daleko, a zeby przeslac poczta, to za drogo; daleko mi do lansu w realiach telenoweli boliwijskiej, a moj znajomy caly czas mi powtarza, ze mimo iz mieszkam w Boliwii od ponad pol roku, to wygladam jak typowy turysta: caly tydzien chodze w tych samych ubraniach (tutaj musze sie wtracic, ze moze moja garderoba nie peka w szwach, ale robie regularne pranie), z sombrero na glowie i z ‘tradycyjna’ torba ze sklepu z pamiatkami:) Wszystko jasne!

A ty – czym jestes?

 ***

As an exemplary emigrant, I spent at least an hour daily to review domestic and foreign ‘webpress’. Recently, Polish portals have been writting about always popular phenomenon of ‘inner emigration’, of the people from the provinces to the capital. They even got their proper name as ‘sloiki’ – ‘JARS’.

So, why jars?

‘Urban Dictionary of slang and colloquial speech (http://www.miejski.pl) explains it as follows:
‘Jar’ is: ‘A person coming from the province to live in a big city, especially Warsaw, bringing from their home visits jars of home-made food. Frequently it is characterized by features such as: lack of commitment to a new place of residence and rural manners and a way of thinking. ‘

Many people take offense to this term but myself I do not see the problem – everyone like to bring the jars of pickles or ‘bigos’ cooked by mom (or dad) who live in the countryside – this way you can enjoy ‘flavor’ of family home for longer.

For 5 years of studying at university in a beautiful Toruń, I had carried at least once a month in a backpack some dumplings, juices, honey and homemade wine  – moreover, all my friends living in a student house did exactly the same. And I have never been referred to as a ‘jar’ – maybe the times were different, and maybe it’s because Torun is not a metropolis?

So it looks like ‘jars’ are located only in Warsaw – and last year they were joined by my sister and ‘brother-in-low’, and as a matter of a recent visit of our parents, their refrigerator and cupboards filled up with jars, bottles, and other stuff. I heard no complaining from them, just the opposite – there’s nothing like real honey and home made wine :) Surely it will be tasted on the occasion of the ‘jars’ meeting – friends from student years, whose path crossed again in the Polish capital.

I wonder whether the fact of having friends from the province can qualify as another part of the dictionary entry that tells about the ‘lack of commitment to the new place of residence’? In the end, this is a sign of a longing after past lifestyle, isn’t it?

‘An important feature of the’ jar ‘is the ability to seal‘ – says  the omniscient Wikipedia, hence probably the notion of ‘jars’ alienation, but isn’t this simply a result of a closure of the so-called ‘real Varsovians‘ to the outer world? ‘Warszawka‘ (as others call them), who feel superior over people of the rest of the country? I know it’s a stereotypical thinking, but that’s the opinion of most of the provincial Poles about ‘warszawka’. Opinion shaped by television, newspapers or simply an arrogance of car drivers with the Warsaw plates, driving like the ‘Lords’ on the national, regional and local roads …

But wait, who is this ‘warszawka’? Unfortunately the ‘Dictionary of Slang‘ does not give an explanation, so I wrote the concept of this word by myself based on my own and others’ experience.

‘A group of people from the countryside and living in Warsaw. Often do not admit to their roots, pointedly rejecting everything that provincial. Self-promoting themselves in Warsaw’s society – hence it is often referred to as ‘nobility’. People belonging to ‘warszawka’ drive expensive cars and cruise on a national, regional and local roads, flashing in the eyes of common people with their shiny Warsaw’s plates. Dressed only in a ‘trendy’ boutiques, but as my dad says, ‘straw is protruding from their shoes’ anyway’.

To be honest – ‘warszawka’ is nothing more than a dressed in nice labels ‘jar’, the real ‘fat jar‘ (pl. ‘sloj’) :)

And in Polish language, jar (sloik) is in fact a diminutive form of the word ‘sloj’, and as we know, diminutives have usually positive and affectionate feel.

So I wouldn’t bother, if someone called me ‘jar’ – I even called my sister like that in recent conversations on Skype, mocking the stereotypes. And moreover, it seems to me that the word ‘jar’ was reinvented by ‘warszawka’, because it pokes them in the eye, that they can’t leave for the countryside for a weekend and bring some food. What would ‘public opinion’ said about it? So instead, they pay a lot of money to socialize in the hotel’s pool during their posh foreign travels.

Well, I think I got carried away a bit :)

And I? How can I determine to ‘which sack’ can I put myself? Such existential dilemma appeared in my head: What am I?

And you know what? I came to the conclusion that I am a ‘can’, like a can of ham, tourists’ favourite food supply! I do not import jars from home, because surely it’s too far, and to send them by a mail, it’s too expensive. I am also far from reality of Bolivian soap opera and my friend all the time keeps telling me that even though I have been living in Bolivia for more than half a year, I still look like a typical tourist: walking in the same clothes for a whole week (here I need to mention, that maybe my wardrobe is not bursting but I do regular laundry), with a sombrero on my head and ‘traditional’ bag from souvenirs’ store :)

And what about you – WHAT ARE YOU?

Relocation, Relocation *** Przeprowadzka

Minal juz tydzien od naszej przeprowadzki do tropikow.  Santa Cruz de la Sierra przywitala nas typowo wiosenna pogoda – pelnym sloncem i 40 – stopniowa temperatura:) Warunki w sam raz na wakacje w hotelu z basenem i klimatyzacja, ale my w tym samym czasie musielismy znalezc mieszkanie. Po kilku godzinach ciaglego przemieszczania sie z miejsca na miejsce przestalismy nawet przejmowac sie potem, wydobywajacym sie z kazdego kawalka skory – w koncu wszyscy dookola pocili sie tak samo, prawda?

Agencja znaleziona w gazecie (pozyczonej od naszego znajomego ‘hostelarza’) okazala sie wyjatkowo pozyteczna, pokazujac nam apartament doslownie 2 minuty od biurowca, w ktorym miesci sie firma Freddiego. Przeszkoda okazala sie cena, a mysla nie do przelkniecia to, ze agencja pobierala prowizje w wysokosci 100% od wynajmu… Szukajac dalej, doszlisy do wniosku, ze moze warto byloby poprosic wlascicieli, ktorzy mieszkali w tym samym budynku, o prywatna transakcje? Nie poszlo gladko – negocjowalismy wiec o zmniejszenie prowizji do 50%. Po okolo 4 godzinach (w miedzyczasie ogladalismy kolejne mieszkania, ktorych parametry zupelnie nie byly adekwatne do swojej ceny) zadzwonila do nas wlascicielka, z wiadomoscia, ze wynajmie nam mieszkanie bez agencji, a dodatkowo w cenie wynajmu zawrze oplate za internet i gaz, a wprowadzac mozemy sie od razu!

Niestety, by cieszyc sie wlasnym katem potrzebowalismy polowy nastepnego dnia, aby zebrac pieniadze na kaucje. Pozniej wystarczylo nam tylko odkurzyc zasniedziale katy, rozpakowac sie i poznawac okolice.

Dziwnym zbiegiem okolicznosci mieszkamy przy ulicy COCHABAMBA:) Dodam, ze w Cochabambie mieszkalismy na rogu ulicy SANTA CRUZ:) Tak jak poprzednio, mozemy udac sie pieszo do centrum, co zajmuje okolo 25 min. W piatek, zupelnie przez przypadek, odkrylismy supermarket jakies 10 min. od nas. Ponadto, mamy w okolicy 3 restauracje chinskie, kilka kafejek, kino i miejskie lotnisko ‘Trompillo’.

Wlasnie tam probowalismy czwartkowym popoludniem kupic bilety lini lotniczych TAM na piatek (ktory w Boliwii byl dniem wolnym) – niestety okazalo sie, ze musielismy placic gotowka, a lotnisko nie posiadalo bankomatu… Bylismy wiec skazani na Viru Viru po drugiej stronie miasta, jakies 40 min. samochodem, z ktorego lata BOA – krajowy i miedzynarodowy przewoznik, posiadajacy profesjonalna strone internetowa z opcja rezerwacji biletow on-line. Cos za cos:)

Pierwszy tydzien zlecial nam wiec bardzo szybko – na poszukiwaniu mieszkania, porzadkach, spotkaniach ze znajomymi i rodzina, rozsylaniu CV (podczas gdy Freddy zapoznawal sie ze swoja nowa praca) i … spacerach z mapa w reku, ktore nie zawsze prowadzily do celu:)

Szczegolne podziekowania naleza sie rodzinie Freddiego, ktora otoczyla nas opieka i goscinnoscia:)

Po weekendzie w Cochabambie, wracamy dzis do Santa Cruz z nadzieja, ze nastepny tydzien okaze sie tak samo owocny jak poprzedni.  Przeprowadzke uznaje za kompletna, choc moj sprzet turystyczny w postaci ciezkich butow, kurtki przeciwdeszczowej i spiwora, zostaje w bazie ‘Cochabamba’:). Przynajmniej na razie…

***

It’s been a week since our relocation to the tropics. Santa Cruz de la Sierra greeted us with typical spring weather – full sun and 40 degrees Celsius. Temperature conditions great for the holidays at a hotel with a swimming pool and air conditioning, but we at the same time had to find an apartment. After a few hours of moving from place to place we stopped even to worry about excessive sweating from every piece of skin – in the end everybody around us was sweating the same, right?

An agency found in the paper (borrowed from our friend) turned out to be extremely helpful, showing us the apartment literally 2 minutes away from the Freddy’s office building. The only obstacle turned out to be the price, and the thought that the agency collects 100% of the rental fee … Searching further, we came to the conclusion that maybe it is worth to try to ask the owners, who lived in the same building, about the private transaction?

It wasn’t easy – so we negotiated a reduction of said commission. After about 4 hours the owner called us with the news that she can lease ad apartment without the agency. In addition, the rental price will include fee for internet and gas and we could move in at once!
Unfortunately, we needed half the next day to collect money for deposit to be able to enjoy our ‘own place’. Later we just needed to clean up, unpack and explore the surrounding area.

By strange coincidence, we live on the COCHABAMBA street :) I would add that in Cochabamba we have lived on a corner of SANTA CRUZ street :) As before, we can go on foot to the city center, which takes about 25 minutes. On Friday, quite by accident we found a supermarket about 10 minutes from us. In addition, we have around 3 Chineese restaurants, several cafes, a cinema and a city airport ‘Trompillo’.

On Thursday afternoon we tried to buy airline tickets there for Friday (which in Bolivia was a day off) – unfortunately, it turned out that we had to pay cash for TAM tickets, and the small military airport did not have an ATM … So we were stuck with international Viru Viru, on the other side of the city, around 40 minutes by car, from where operates BOA – national and international carrier, that has professional website with the option to book tickets on-line. Something for something :)

So, first week flew by very quickly – in search of house, meetings with friends and family, applying for a jobs (while Freddy has got acquainted with his new job) and … walks with a map in hand, which did not always lead to the desired destination:)

Special thanks to the family, which offered us their care and hospitality:)

After a weekend in Cochabamba, we are preparing to return to Santa Cruz today with the hope that next week will be just as fruitful as the previous one. Relocating is considered to be complete, although I am leaving my heavy walking boots, a rain jacket and sleeping bag, in tourist base ‘Cochabamba’ :). At least for now on …

Chao, chao Cochabamba!

Jeszcze w maju pisalam tak: ‘Bedziemy tesknic za znajomymi i rodzina z tropikalnego Santa Cruz, ale milo bylo wracac do Cochabamby – slonca, suchego powietrza, gor, Chrystusa, pieskow ulicznych, no moze nie do brudnej wody…‘.

Ostatnio natomiast sytuacja odwrocila sie o 180 stopni i teraz bedziemy tesknic za znajomymi i rodzina w pieknej Cochabambie, dzis bowiem wracamy do Santa Cruz -niemilosiernych tropikalnych upalow, dusznosci, komarow, leniwcow na glownym placu, kotow i nadajacej sie do picia kranowki…’

Jak to sie stalo? Otoz moj Freddy dostal propozycje pracy w najwiekszej chinskiej firmie o ‘wakacyjnie brzmiacej nazwie’, ktorej jedno z biur miesci sie w Santa Cruz.

Prosze nie zrozumiec mnie zle – jestem podekscytowana nowymi mozliwosciami, ktore na nas czekaja w drugim co do wielkosci miescie Boliwii, jak i wizjami ciekawych tropikalnych wojazy, ale trudno mi sie rozstac z przepieknym widokiem na gory, ktory podobno w nastepnych miesiacach bedzie jeszcze bardziej interesujacy z fotograficznego punktu widzenia:)

W koncu, Cochabamba byla naszym domem przez ostanie 6 miesiecy!

Oczywiscie bedziemy tu wracac – wciaz jeszcze mamy tutaj duzo do zobaczenia (jak to zwykle bywa, zwiedzanie miejsca zamieszkania odstawilam na pozniej), poza tym ciezko nam zostawic rodzine i przyjaciol. Niestety powroty czeste nie beda, szczegolnie przy obecnych cenach przelotow: $42 w jedna strone od osoby. Podroz autobusem jest o wiele tansza – jakies $10, ale nie usmiecha nam sie spedzac polowy weekendu w drodze (10 godzin w jedna strone).

Mamy jednak nadzieje, ze szybko zadomowimy sie w Santa Cruz – rodzina Freddiego zaoferowala nam goscine, do czasu znalezienia mieszkania, mamy tam rowniez znajomych, a rynek pracy zwiastuje wiecej mozliwosci dla swiezo upieczonej posiadaczki wizy jednorocznej:) Podobno rowniez, upalny klimat bedzie pomocny w leczeniu moich ostatnio bolacych stawow kolanowych.

Dzis wiec zegnamy sie z zieleniejaca Cochabamba i mowimy ‘hola’ tropikalnej Santa Cruz de la Sierra. A na koniec kilka migawek z naszego ‘ostatniego’ spaceru po ‘Miescie Wiecznej Wiosny’.

***

Back in May I wrote this: “We will miss friends and family from tropical Santa Cruz, but it was nice to go back to Cochabamba – to the sun, dry air, Christ, street dogs and well, maybe not the dirty water … ‘.

Most recently, the situation turned around 180 degrees, and now we’ll miss family and friends in beautiful Cochabamba, as today we return to Santa Cruz – merciless hot weather, dyspnea, mosquitoes, sloths on the main square, cats and potable tap water .. . ‘

How did this happen? Well, Freddy got a job in the largest Chinese company, whose one of the offices is located in Santa Cruz.

Please do not take me wrong – I’m excited about the new possibilities that await us in the second largest city of Bolivia, as well as visions of tropical travels, but it’s hard for me to part with a beautiful view of the mountains, which supposedly in the next months will be even more interesting from photographic point of view :)

In the end, Cochabamba was our home for the past 6 months!

Of course, we will come back – we still have a lot to see here (as usual, I left the tour of the place of residence for later) and it would be hard to leave our family and friends. Unfortunately, returns will not be very frequent, especially at current flight prices: $42 per person one way. Travelling by bus is much cheaper – about $10, but it would be hard to spend half the weekend on the road (10 hours one way).

However, we’re hoping to settle down in Santa Cruz quickly – Freddy’s family offered us place to stay, until we find new home, we have friends there too, and the job market offers more opportunities for newly one-year visa owner:) Apparently also, a hot climate will be helpful in the treatment of my recently aching knees.

So today we say ‘chao’ to Cochabamba and say ‘hola’  to Santa Cruz de la Sierra!

Every Cook’s Heaven *** W ‘kucharskim’ niebie

Boliwia jest krajem niezwykle zasobnym – zarowno w niezwykle krajobrazy, surowce mineralne, jak i …. przepyszne warzywa i owoce! Nie jestem wielbicielka kuchni boliwijskiej, jednak pewne dania przypadly mi do gustu:

‘Silpancho’– taki nasz schabowy podany z ryzem, ziemniakami, jajkiem i surowka z pomidorow i cebuli.

‘Picante de polio’ – czyli kurczak w pikantnym czerwonym sosie.

‘Sopa da mani’ – zupa z orzeszkow ziemnych, podawana z makaronem i drobno posiekanymi ziolami.

Sa tez tradycyjne dania boliwijskie, ktore omijam szerokim lukiem:

Chicharon’ – czyli zeberka w czosnku i oregano, gotowane i smazone we wlasnym tluszczu, serwowany z ‘mote‘ (kukurydza), bialym niepasteryzowanym serem ‘quesillo’ (po zjedzeniu ktorego zawsze choruje) oraz ‘llajwa‘, zimnym sosem z chilli (locoto). Na zdjeciu widoczne sa tez suszone ziemniaki chuños, ktore produkowane sa w La Paz. Chaarkteryzuja sie tym, ze nie ma w nich ani kropli soku – tutaj jest to przysmak.

Charque’ – czyli suszone mieso serwowane z mote, ziemniakiem w lupinie i calym jajkiem. Przyprawiane llajwa.

‘Fricase’ – sama nie wiem dokladnie co to jest.

fot. https://www.facebook.com/mibellabolivia

Oprocz tego mialam okazje sprobowac smazonych jezykow wolowych (sam widok nie jest przyjemny, ale smak moze byc, mimo dziwnej tekstury) czy grilowanego wymiona krowiego (bez komentarza).

Sami Cochabambinos mowia, ze tutaj czlowiek chce zjesc przede wszyskim DUZO, szczegolnie miesa, i tanio.

Malo brakowalo, a zostalibysmy wegetarianami, jedzacymi tylko kurczaka (w Boliwii kurczak nie jest uwazany za mieso). Poza tym, ile razy kupilismy inne mieso, zawsze okazywalo sie ono twarde i zylaste (choc musze przyznac, ze pieskom z ulicy smakowalo). Ograniczylismy sie wiec tylko do kurczaka i wieprzowiny, ktora przechodzi test zucia:)

Pamietam rowniez jakim szokiem bylo dla mnie to, ze do zupy z kurczaka musielismy uzyc noza…Pomijam kurczaka, ktorego wszedzie mozna jesc palcami, ale tutaj nawet marchewke i ziemniaka podaje sie czesto w jednym kawalku.

Trzeba sie wiec niezle napracowac, zeby zjesc obiad po boliwijsku:)

Ja osobiscie przyzwyczajona jestem raczej do ziemniakow gotowanych na miekko, schabowego rozplywajacego sie w ustach, polanych szczodra iloscia sosu pieczarkowego lub innego, z pyszna surowka z kapusty i marchewki lub mizeria. Proste, przyjemne i nie trzeba uzywac palcow podczas jedzenia:) Poza tym razem z F. lubimy kuchnie wloska, indyjska, tajska, meksykanska a nawet irlandzka (odpowiednio przyprawiona).

Bazujac na tych smakach, jak i naszych utartych juz preferencjach kulinarnych, sami przygotowujemy dania, korzystajac z urodzaju swiezych warzyw z pobliskiego targu. Grzechem byloby z tego nie skorzystac!

Oto kilka z nich:

‘Barszcz bolowijski’ – gotowany na kosci (lub z dodatkiem kielbasy prawie-polskiej); buraczki, ziemniak, marchewka w kostke, fasola jas i szpinak:) Zaprawiany octem jablkowym, doprawiony sola, pieprzem, locoto i oczywiscie majerankiem, ktory udalo mi sie znalezc w supermarkecie.

‘Zupa jarzynowa’ – skladajaca sie ze wszystkich warzyw, ktore mamy w lodowce i zaprawiona przecierem pomidorowym. Mozna dodac kurczaka – my zwykle przygotowujemy go osobno w piekarniku, w panierce ziolowo- czosnkowej.

‘Zupa ‘krem’ marchewkowa’ – z dodatkiem locoto, czosnku i curry. Podawana z kurczakiem z piekarnika w ziolach.

Wraps‘ – kurczak, papryka, cebula, czerwona fasolka i kukurydza z puszki – posiekane i podsmazone razem z dodatkiem kuminu oraz spora iloscia locoto; gotowane w sosie pomidorowym. Podawane w tortiji z salatka pomidorowa na boku.

‘Stir-fry’ ze szpinakiem (ktorego nigdy wczesniej nie jadlam), marchewka, papryka, brokolami, kapusta, zielona fasolka, czarna fasolka (z puszki), doprawione locoto i sosem sojowym. Pycha! Serwowane z ryzem  i gotowanym z groszkiem (lub chinskim makaronem, ktory mozna kupic w supermarkecie za grosze). Taki mix chinsko – indyjski, stworzony z produktow ‘made in Bolivia’:)

‘Chicken Tikka Masala’ – z dodatkiem ugotowanej marchewki w kostke lub zielonej fasolki. Do tego nasza mizeria z jogurtem zamiast smietany.

‘Spaghetti bolognese’ – tu w zasadzie jedyna zmiana w przepisie tradycyjnym jest ddatek ostrego locoto (a jakze!).

‘Pasta carbonara’ – mamy swoj przepis, ale calosc raczej tradycyjna. Obowiazkowo z pomidorami w oliwie z oliwek i occie balsamicznym, posypanymi ziolami wloskimi.

‘Zapiekane oberzyny’ – czasem z miesem mielonym a la bolognese czasem bez; z pomidorami i serem typu mozarella oraz czosnkiem, przyprawiane ziolami.

‘Omlet a la Fred’ – ktory wyglada jak pizza ale smakuje jak omlet:)

Czasem jemy rowniez kawalki wieprzowiny, przyzadzanej a la ‘steak’, podsmazany z cebula, do tego puree ziemniaczano – marchewkowe i zasmazana z locoto zielona fasolka w panierce. Czasem surowka w zalewie octowej ze sloiczka, kupiona w supermarkecie (produkcji boliwijskiej, ale wedlug przepisu niemieckiego ‘Dillman’).

Na lunch, na szybko, podsmazamy cebulke z papryka i kawalkami szynki (lub bez), ukladamy pomiedzy dwiema tortijami i wkladamy do piekarnika. Taka ‘pseudo-pizze’ podajemy z ketchupem.

Przyznam, ze nigdy tak dobrze sie nie odzywialam (pomijajac domowe obiadki mamy i taty) – a to dlatego, ze ceny warzyw w Europie sa o wiele wyzsze niz tutaj. Poza tym – inny smak! Jak jeszcze dodamy do tego dania z quinoa, to otrzymamy menu doskonale.

Ale o tym innym razem.

***

Bolivia is wealthy in an amazing landscapes, minerals and …. delicious fruits and vegetables! I am not a big fan of Bolivian cuisine, but I grown to like some of the dishes:

Silpancho’– flat big piece of meat served with rice, potatoes, poached egg and tomato salad with onion.

“Picante de polio ‘-chicken in a spicy red sauce served with rice and full potato.

‘Sopa da mani’ – peanut soup served with noodles and finely chopped herbs.

There are other traditional Bolivian dishes, which I, however, will take a pass on:

‘Charque’ –  dried meat served with mote (kind of white big corn), potatoes and whole shelled egg with llajwa (cold sauce made of locoto – chilli).

‘Chicharon’ – a rib eye with garlic and oregano, cooked and then fried in its own fat, served with mote, potatoes in their skins, whole egg and llajwa.

‘Fricase’ – I don’t even know what that is.

Apart from that, I had a chance to try fried beef tongue (the sight of it was not pleasant, but the taste good – despite strange texture) or grilled cow udders (no comments).

We were very close to become vegetarians, who eat only chicken (chicken in Bolivia is not considered to be a meat). Besides, how many times we bought other meat, it always turned out tough and chewy (although I have to admit, doggies from the street liked it a lot). So we limited ourselves only to chicken and pork, which passes the ‘chewy’ test :)

Cochabambinos themselves say that here a man wants to eat A LOT, especially meat, and cheap.

I remember also what a shock it was to me that  we had to eat chicken soup with the knife! I omit the chicken, which you can eat with your fingers everywhere, but here even the carrot and potato are served in one piece.

Therefore, you have to work hard eating Bolivian dinner :)

Myself, I’m more accustomed to the softly cooked potatoes, meat that melts in your mouth, topped with generous amount of mushroom sauce, with a delicious salad made of cabbage and carrot or cucumber. Simple, tasty and not need to use your fingers while eating :) Besides F. and I like Italian, Indian, Thai, Mexican and even Irish cosine.

Based on these flavors, as well as our culinary preferences, we prepare our  own dishes using fresh vegetables from the nearby market. It would be a sin not to take advantage of having such a supply!

Here are some of them:
“Stir-fry” with spinach, carrots, peppers, brocolli, cabbage, green beans, black beans (canned), flavored with soy sauce and locoto. Served with rice cooked with peas (or rice noodles bought in a supermarket at a very reasonable price). Such a mix of Chinese – Indian from products ‘made in Bolivia’ :)

‘Chicken Tikka Masala’ – with the addition of cooked carrots or green beans. Served with cucumber salad with yogurt.

‘Bolivian borsch’ – cooked on the bone (or with the addition of almost- like – Polish sausage), beetroots, potatoes, carrots, beans and spinach; some apple vinegar, seasoned with salt, pepper, marjoram (which I eventually managed to find in the supermarket) and locoto, of course.

‘Vegetable soup’ – consisting of all the vegetables found in the refrigerator and cooked with tomato paste. You can add chicken – we usually prepare it separately in the oven, in herb-garlic seasoning.

Wraps’ – chicken, peppers, onions, red beans and canned corn – sliced ​​and fried with cumin and the large amounts of locoto, cooked in tomato sauce. Served in tortilja and tomato salad on the side.

‘Spaghetti bolognese’ – here, in fact the only change in a traditional recipe is a  acute addition of locoto.

‘Pasta Carbonara’ – we have it our way, but a whole is rather traditional. Served with tomatoes in olive oil and balsamic vinegar. Sprinkled with Italian herbs (grown in Bolivia:)

‘Cream ‘carrot’ soup’ – with locoto, garlic and curry. Served with chicken from the oven with herbs.

‘Baked aubergine”- sometimes with minced meat a la Bolognese sometimes without, with tomatoes and mozzarella cheese, olive oil; spiced with herbs.

‘Omelette a la Fred’ – looks like a pizza but tastes like an omelet :)

Sometimes we also eat bits of pork a la ‘steak’, fried with onion, mashed potato- carrots  and fried green beans with locoto in breadcrumbs. Sometimes I eat salad in vinegar from the jar, bought in a supermarket (produced by Bolivian own ‘Dillman’ according to a German recipe. Tastes almost like Polish one:).

For quick lunch –  fried onion, red pepper and slices of ham (or without), placed between the two tortillas and put in the oven for a couple of minutes. It is a kind of a ‘pseudo-pizza’ served with ketchup.

I admit that I have never ate so well in my life (except for home dinners of mom and dad) – and it is because vegetable prices in Europe are much higher than here. Besides – a different flavor! If we add to this some dishes with quinoa, we get a SUPER menu.

But more on that another time.