Always ‘Coca-Cola’ *** Zawsze ‘Coca-Cola’

Jak wspomniałam w poprzednim wpisie, Boliwia jest państwem ‘koki’ i ‘coli’. Dziś więcej o ‘Coca – Coli’ – boliwijskim napoju ‘narodowym’.

Może trudno w to uwierzyć, ale ‘Cole’ pija tutaj wszyscy (wyjątków szukać należy ze świecą w ręku) i wszędzie. Do dziś pamiętam zdziwienie rodziny Freddiego, kiedy podczas obiadu poprosiliśmy o szklankę wody, zamiast musującej czarnej cieczy. ‘Nie lubicie ‘Coli’??? Nie. Dziś wszyscy nasi goście wiedza, ze jeżeli chcą wypić sobie ‘Cole’ do obiadu/kolacji, to musza sobie ja sami przynieść. Nie żebyśmy byli niegościnni, ale my po prostu gazowanych napojów w domu nie trzymamy (no może oprócz piwa:)

As I mentioned in a previous post, Bolivia is a country of ‘coca’ and ‘cola’. Today I would like to say more about ‘Coca – Cola’ – Bolivias’ ‘national’ drink.

It may be hard to believe, but everybody here drink ‘Coke’ (you can search for exceptions ‘with a candle in your hand’). I still remember how surprised was Freddy’s family when at the dinner table we asked for a glass of water instead of sparkling black liquid. ‘You don’t like’ Coke’??? Nope. As for today, all our guests know, that if they want to drink ‘Coke’ with their lunch / dinner, they must bring it themselves. No, we are not inhospitable, but we just don’t keep sparkling drinks at home (well, maybe except for a beer:)

Ostatnio wybraliśmy się do całkiem przyjemnej restauracyjki niedaleko naszego apartamentu, na hamburgery. Zapowiadało się ciekawie – pomysłowy wystrój, czysto, dobre recenzje w Internecie. Przy zamówieniu okazało się, ze w cenie jest szklanka napoju. Fajnie:) Wybór: ‘Coca – Cola’, ‘Fanta’, ‘Sprite’ – oczywiście mogliśmy się tego spodziewać. Poprosiliśmy wiec o 2 szklanki wody niegazowanej zamiast sody, ale zdziwiony kelner powiedział, ze nie można zamienić, a jeżeli chcemy pic wodę, musimy za nią dodatkowo zapłacić. Cóż, zgredy jesteśmy, wiec postanowiliśmy na wodę poczekać aż wrócimy do domu. Zamówiliśmy jednak  ‘Cole’. A co, w końcu jest w cenie, wiec może sobie postać na stole, aż do czasu gdy skończyliśmy jeść nasze burgery, po czym zapłaciliśmy i wyszliśmy nie zostawiając napiwku.

Recently we went to a quite nice little restaurant near our apartment, to eat ‘home made’ burgers. At first we liked it – interesting decor, clean, good reviews in the internet. While ordering, it turned out that drink is included in a price. Selection: “Coca – Cola ” ‘Fanta ‘ and ‘ Sprite ‘. So, we asked for two glasses of still water instead of soda, but surprised looking waiter said that we cannot change it and if we want to drink water we would have to pay for it extra. Well, we are not greedy but we decided to wait until we get home to drink our water. We also ordered ‘Coke’ – in the end we payed for it, so it can ‘sit’ on the table while were’re eating burgers. At the end, we payed our bill and didn’t leave any tip.

Znów, nie żebyśmy byli wredni – po prostu napiwek według nas należy się za WYJATKOWA obsługę. Dodam tylko, ze nawet poczciwy ‘McDonalds’ czy ‘Burger King’, w których zdarzało nam się stołować w sytuacjach kryzysowych, zawsze zamieniały nam napoje gazowane na wodę czy nawet sok pomarańczowy. Ot tak, bez problemu, klient nasz pan, woda pitna powinna być dostępna każdemu i wszędzie.

Again, we are not mean people – we jus think that a tip should be given for an exceptional service. I will only add that even ‘McDonald’s and ‘Burger King’ back in Ireland, where we happened to dine in crisis situations, always had changed our soda drinks for a water or even an orange juice. Just like that, no problem, the customer is a king, drinking water should be available to everyone and everywhere.

Nieelastyczne praktyki niektórych tutejszych restauracji dziwią tym bardziej, ze woda zazwyczaj jest tańsza niż napoje gazowane, a w dodatku w Boliwii butelkowana jest ona właśnie przez ‘Coca- Cola Company’! Az nie chce myśleć o tym, co będzie jak zabraknie nam wody butelkowanej – czy wszyscy będziemy zmuszeni pic ‘Coca – Cole’?

Przeglądając zdjęcia, zrobione przez mamę Freddiego podczas wycieczki do Cotoki (niedaleko Santa Cruz), natrafiłam na taki oto rodzynek:

Inflexible practices of some of the local restaurants surprise me more, especially considering that water is generally cheaper than fizzy drinks and in addition, in Bolivia water is bottled by ‘in – famous’ ‘Coca – Cola Company’! I don’t want to think what it would be like if we run out of bottled water – will we all be forced to drink ‘Coca – Cola’?

When Freddy’s parents went to Cotoca, they took a picture of a street signs sponsored by… Coca-Cola! I do not know how I could miss that during our trip to this town, apparently I was interested more in Sunday’s market and a sloth than the street signs.

IMG_9850 (2)

Nie wiem, jak mogłam to przeoczyć podczas naszej wycieczki do tego miasteczka, widocznie byłam bardziej zaoferowana bazarem i leniwcem, niż znakami drogowymi, które w Cotoce są sponsorowane właśnie przez ‘Coca-Cole’. Sponsorowanie znaków przez różne firmy, jest praktyka powszechnie spotykana w Boliwii, ale to mnie zaskoczyło totalnie. Dlaczego? Polityka zagraniczna Boliwii jest bowiem od kilku lat raczej antyamerykańska, tak przynajmniej się słyszy i czyta, ponieważ ja żadnych negatywnych nastrojów tutaj nie zauważyłam.

Yep, these in Cotoca are sponsored by ‘Coca-Cola’. Sponsorship of the signs by various companies, as a former Bolivian aerline ‘Aero Sur’, is a practice commonly found in Bolivia, but this totally surprised me. Why? Bolivia’s foreign policy during last couple of years is rather anti-American or at least that’s what can be heard and read, because I didn’t notice negative mood towards USA.

Jak widać, słychać i smakować – bardzo ceni się tutaj również ‘Coca – Cole’, zapewne ze względu na nazwę i propagowanie —> koki, która jest dla Boliwii bardzo istotną rośliną uprawną, a jej liść nieoficjalnym symbolem państwowym, który można kupić w postaci breloczków i innych pamiątek.

As one can see, hear and taste – American ‘Coca – Cola Company’ is also greatly appreciated here. Why? While trying to find an answer to that question, I thought that probably it’s because of the name and the promotion of —> coca – which is a very important plant cultivated in Bolivia. Its leaf is an unofficial symbol of the state, which can be bought in the form of key chains and other tourist souvenirs.

Boliwijczycy kokę uwielbiają – podobno zzucie liści pomaga pozbyć się objawów choroby wysokościowej, lokomocyjnej, uczucia głodu oraz zmęczenia:) Prawdę mówiąc nie próbowałam, bo podobno przebarwia zęby, ale bardzo lubię pic kokę w postaci herbatki ‘mate de coca’:) Te polecam zawsze  – na gorąco lub na zimno! Najlepiej smakuje bez dodatku cukru.

Bolivians worship coca plant – apparently chewing the leaves helps to get rid of the symptoms of altitude sickness, motion sickness or even hunger and fatigue:) I have not tried this remedy, because I heard coca leaves could discolored teeth, but I really like to drink coca tea (mate de coca)! Always recommended –  hot or cold! Best served with no added sugar.

P.S. Znak firmowy ‘Coca – Coli’ wiąże się Boliwijczykom nie tylko z napojami gazowanymi, woda butelkowana czy znakami drogowymi w Cotoce, ale również ze Swietami Bozego Narodzenia! Firma sponsoruje bowiem dekoracje uliczne w postaci wielkich dmuchanych butelek ‘Coli’, rozświetlonych drzewek świątecznych zwieńczonych logiem ‘Coca – Coli’, czy dekoracji ‘przestrzennych’ na placach, w postaci czerwono białych ogromnych lizaków, Świętego Mikołaja z butelka w ręku, czy wreszcie wielkiego białego niedźwiedzia znanego nam z reklamy.

Boliwia  zupełnie się ‘zkokalizowała’!

P.S. Bolivians associate “Coca – Cola’ trademark not only with soda, bottled water and road signs in Cotoca but also with Christmas! The company sponsors the street decorations as a big balloons in the form of bottles of ‘Coke’, huge sparkling Christmas Trees crowned with ‘Coca – Cola’ logo or city plazas’ decorations in the form of red and white huge lollipops, Santa Claus with a bottle in his hand, and finally the great white bear known from advertisement.

Bolivia is completly Cocalised’!

Every Cook’s Heaven *** W ‘kucharskim’ niebie

Boliwia jest krajem niezwykle zasobnym – zarowno w niezwykle krajobrazy, surowce mineralne, jak i …. przepyszne warzywa i owoce! Nie jestem wielbicielka kuchni boliwijskiej, jednak pewne dania przypadly mi do gustu:

‘Silpancho’– taki nasz schabowy podany z ryzem, ziemniakami, jajkiem i surowka z pomidorow i cebuli.

‘Picante de polio’ – czyli kurczak w pikantnym czerwonym sosie.

‘Sopa da mani’ – zupa z orzeszkow ziemnych, podawana z makaronem i drobno posiekanymi ziolami.

Sa tez tradycyjne dania boliwijskie, ktore omijam szerokim lukiem:

Chicharon’ – czyli zeberka w czosnku i oregano, gotowane i smazone we wlasnym tluszczu, serwowany z ‘mote‘ (kukurydza), bialym niepasteryzowanym serem ‘quesillo’ (po zjedzeniu ktorego zawsze choruje) oraz ‘llajwa‘, zimnym sosem z chilli (locoto). Na zdjeciu widoczne sa tez suszone ziemniaki chuños, ktore produkowane sa w La Paz. Chaarkteryzuja sie tym, ze nie ma w nich ani kropli soku – tutaj jest to przysmak.

Charque’ – czyli suszone mieso serwowane z mote, ziemniakiem w lupinie i calym jajkiem. Przyprawiane llajwa.

‘Fricase’ – sama nie wiem dokladnie co to jest.

fot. https://www.facebook.com/mibellabolivia

Oprocz tego mialam okazje sprobowac smazonych jezykow wolowych (sam widok nie jest przyjemny, ale smak moze byc, mimo dziwnej tekstury) czy grilowanego wymiona krowiego (bez komentarza).

Sami Cochabambinos mowia, ze tutaj czlowiek chce zjesc przede wszyskim DUZO, szczegolnie miesa, i tanio.

Malo brakowalo, a zostalibysmy wegetarianami, jedzacymi tylko kurczaka (w Boliwii kurczak nie jest uwazany za mieso). Poza tym, ile razy kupilismy inne mieso, zawsze okazywalo sie ono twarde i zylaste (choc musze przyznac, ze pieskom z ulicy smakowalo). Ograniczylismy sie wiec tylko do kurczaka i wieprzowiny, ktora przechodzi test zucia:)

Pamietam rowniez jakim szokiem bylo dla mnie to, ze do zupy z kurczaka musielismy uzyc noza…Pomijam kurczaka, ktorego wszedzie mozna jesc palcami, ale tutaj nawet marchewke i ziemniaka podaje sie czesto w jednym kawalku.

Trzeba sie wiec niezle napracowac, zeby zjesc obiad po boliwijsku:)

Ja osobiscie przyzwyczajona jestem raczej do ziemniakow gotowanych na miekko, schabowego rozplywajacego sie w ustach, polanych szczodra iloscia sosu pieczarkowego lub innego, z pyszna surowka z kapusty i marchewki lub mizeria. Proste, przyjemne i nie trzeba uzywac palcow podczas jedzenia:) Poza tym razem z F. lubimy kuchnie wloska, indyjska, tajska, meksykanska a nawet irlandzka (odpowiednio przyprawiona).

Bazujac na tych smakach, jak i naszych utartych juz preferencjach kulinarnych, sami przygotowujemy dania, korzystajac z urodzaju swiezych warzyw z pobliskiego targu. Grzechem byloby z tego nie skorzystac!

Oto kilka z nich:

‘Barszcz bolowijski’ – gotowany na kosci (lub z dodatkiem kielbasy prawie-polskiej); buraczki, ziemniak, marchewka w kostke, fasola jas i szpinak:) Zaprawiany octem jablkowym, doprawiony sola, pieprzem, locoto i oczywiscie majerankiem, ktory udalo mi sie znalezc w supermarkecie.

‘Zupa jarzynowa’ – skladajaca sie ze wszystkich warzyw, ktore mamy w lodowce i zaprawiona przecierem pomidorowym. Mozna dodac kurczaka – my zwykle przygotowujemy go osobno w piekarniku, w panierce ziolowo- czosnkowej.

‘Zupa ‘krem’ marchewkowa’ – z dodatkiem locoto, czosnku i curry. Podawana z kurczakiem z piekarnika w ziolach.

Wraps‘ – kurczak, papryka, cebula, czerwona fasolka i kukurydza z puszki – posiekane i podsmazone razem z dodatkiem kuminu oraz spora iloscia locoto; gotowane w sosie pomidorowym. Podawane w tortiji z salatka pomidorowa na boku.

‘Stir-fry’ ze szpinakiem (ktorego nigdy wczesniej nie jadlam), marchewka, papryka, brokolami, kapusta, zielona fasolka, czarna fasolka (z puszki), doprawione locoto i sosem sojowym. Pycha! Serwowane z ryzem  i gotowanym z groszkiem (lub chinskim makaronem, ktory mozna kupic w supermarkecie za grosze). Taki mix chinsko – indyjski, stworzony z produktow ‘made in Bolivia’:)

‘Chicken Tikka Masala’ – z dodatkiem ugotowanej marchewki w kostke lub zielonej fasolki. Do tego nasza mizeria z jogurtem zamiast smietany.

‘Spaghetti bolognese’ – tu w zasadzie jedyna zmiana w przepisie tradycyjnym jest ddatek ostrego locoto (a jakze!).

‘Pasta carbonara’ – mamy swoj przepis, ale calosc raczej tradycyjna. Obowiazkowo z pomidorami w oliwie z oliwek i occie balsamicznym, posypanymi ziolami wloskimi.

‘Zapiekane oberzyny’ – czasem z miesem mielonym a la bolognese czasem bez; z pomidorami i serem typu mozarella oraz czosnkiem, przyprawiane ziolami.

‘Omlet a la Fred’ – ktory wyglada jak pizza ale smakuje jak omlet:)

Czasem jemy rowniez kawalki wieprzowiny, przyzadzanej a la ‘steak’, podsmazany z cebula, do tego puree ziemniaczano – marchewkowe i zasmazana z locoto zielona fasolka w panierce. Czasem surowka w zalewie octowej ze sloiczka, kupiona w supermarkecie (produkcji boliwijskiej, ale wedlug przepisu niemieckiego ‘Dillman’).

Na lunch, na szybko, podsmazamy cebulke z papryka i kawalkami szynki (lub bez), ukladamy pomiedzy dwiema tortijami i wkladamy do piekarnika. Taka ‘pseudo-pizze’ podajemy z ketchupem.

Przyznam, ze nigdy tak dobrze sie nie odzywialam (pomijajac domowe obiadki mamy i taty) – a to dlatego, ze ceny warzyw w Europie sa o wiele wyzsze niz tutaj. Poza tym – inny smak! Jak jeszcze dodamy do tego dania z quinoa, to otrzymamy menu doskonale.

Ale o tym innym razem.

***

Bolivia is wealthy in an amazing landscapes, minerals and …. delicious fruits and vegetables! I am not a big fan of Bolivian cuisine, but I grown to like some of the dishes:

Silpancho’– flat big piece of meat served with rice, potatoes, poached egg and tomato salad with onion.

“Picante de polio ‘-chicken in a spicy red sauce served with rice and full potato.

‘Sopa da mani’ – peanut soup served with noodles and finely chopped herbs.

There are other traditional Bolivian dishes, which I, however, will take a pass on:

‘Charque’ –  dried meat served with mote (kind of white big corn), potatoes and whole shelled egg with llajwa (cold sauce made of locoto – chilli).

‘Chicharon’ – a rib eye with garlic and oregano, cooked and then fried in its own fat, served with mote, potatoes in their skins, whole egg and llajwa.

‘Fricase’ – I don’t even know what that is.

Apart from that, I had a chance to try fried beef tongue (the sight of it was not pleasant, but the taste good – despite strange texture) or grilled cow udders (no comments).

We were very close to become vegetarians, who eat only chicken (chicken in Bolivia is not considered to be a meat). Besides, how many times we bought other meat, it always turned out tough and chewy (although I have to admit, doggies from the street liked it a lot). So we limited ourselves only to chicken and pork, which passes the ‘chewy’ test :)

Cochabambinos themselves say that here a man wants to eat A LOT, especially meat, and cheap.

I remember also what a shock it was to me that  we had to eat chicken soup with the knife! I omit the chicken, which you can eat with your fingers everywhere, but here even the carrot and potato are served in one piece.

Therefore, you have to work hard eating Bolivian dinner :)

Myself, I’m more accustomed to the softly cooked potatoes, meat that melts in your mouth, topped with generous amount of mushroom sauce, with a delicious salad made of cabbage and carrot or cucumber. Simple, tasty and not need to use your fingers while eating :) Besides F. and I like Italian, Indian, Thai, Mexican and even Irish cosine.

Based on these flavors, as well as our culinary preferences, we prepare our  own dishes using fresh vegetables from the nearby market. It would be a sin not to take advantage of having such a supply!

Here are some of them:
“Stir-fry” with spinach, carrots, peppers, brocolli, cabbage, green beans, black beans (canned), flavored with soy sauce and locoto. Served with rice cooked with peas (or rice noodles bought in a supermarket at a very reasonable price). Such a mix of Chinese – Indian from products ‘made in Bolivia’ :)

‘Chicken Tikka Masala’ – with the addition of cooked carrots or green beans. Served with cucumber salad with yogurt.

‘Bolivian borsch’ – cooked on the bone (or with the addition of almost- like – Polish sausage), beetroots, potatoes, carrots, beans and spinach; some apple vinegar, seasoned with salt, pepper, marjoram (which I eventually managed to find in the supermarket) and locoto, of course.

‘Vegetable soup’ – consisting of all the vegetables found in the refrigerator and cooked with tomato paste. You can add chicken – we usually prepare it separately in the oven, in herb-garlic seasoning.

Wraps’ – chicken, peppers, onions, red beans and canned corn – sliced ​​and fried with cumin and the large amounts of locoto, cooked in tomato sauce. Served in tortilja and tomato salad on the side.

‘Spaghetti bolognese’ – here, in fact the only change in a traditional recipe is a  acute addition of locoto.

‘Pasta Carbonara’ – we have it our way, but a whole is rather traditional. Served with tomatoes in olive oil and balsamic vinegar. Sprinkled with Italian herbs (grown in Bolivia:)

‘Cream ‘carrot’ soup’ – with locoto, garlic and curry. Served with chicken from the oven with herbs.

‘Baked aubergine”- sometimes with minced meat a la Bolognese sometimes without, with tomatoes and mozzarella cheese, olive oil; spiced with herbs.

‘Omelette a la Fred’ – looks like a pizza but tastes like an omelet :)

Sometimes we also eat bits of pork a la ‘steak’, fried with onion, mashed potato- carrots  and fried green beans with locoto in breadcrumbs. Sometimes I eat salad in vinegar from the jar, bought in a supermarket (produced by Bolivian own ‘Dillman’ according to a German recipe. Tastes almost like Polish one:).

For quick lunch –  fried onion, red pepper and slices of ham (or without), placed between the two tortillas and put in the oven for a couple of minutes. It is a kind of a ‘pseudo-pizza’ served with ketchup.

I admit that I have never ate so well in my life (except for home dinners of mom and dad) – and it is because vegetable prices in Europe are much higher than here. Besides – a different flavor! If we add to this some dishes with quinoa, we get a SUPER menu.

But more on that another time.

Sucre – Where (Not) to Sleep & Eat *** Gdzie (nie) spać i jeść

Wycieczkę po Sucre rozpoczynałam zawsze od pysznego śniadania w ‘Abis Cafe’ na Plaza 25 de Mayo (zaraz przy głównym placu). Trochę burżujsko, przyznaje, ale jak to mówią – pierwszy posiłek jest najważniejszy i nie ma to jak zjedzenie go w przyjemnym (czystym) lokalu.

Alternatywa były własnoręcznie sporządzone kanapki w hostelowej ‘kuchni’ – normalnie nie miałabym nic przeciwko, jednak nasz ‘Hostal Colon’ nie należał do najbardziej zadbanych. A szkoda! Piękny kolonialny dom, blisko centrum miałby ogromny potencjał – zamiast tego zastaliśmy niezamiecione podwórze, brudną ‘kuchnie’ bez podstawowych naczyń, za to z resztkami (starymi)  jedzenia w szafce.

I began every day in Sucre with a delicious breakfast –  always in the ‘Abis Cafe’ at the Plaza 25 de Mayo (just off the main square). A little ‘posh’ one I must admit, but as they say – the first meal is the most important and there’s nothing like eating it in a nice (clean) place.

Alternatively, I could had made some  sandwiches  in our the hostel’s  ‘kitchen’ – what I would normally do, but our  ‘Hostal Colon’ wasn’t  very  well maintained.  What a  pity!  Beautiful colonial house, close to the center would have a huge potential – instead we found messy  yard, dirty ‘kitchen’ without basic dishes,  but with  the remains (old) of  food in the cupboard.

Ja zakwaterowana zostałam z koleżanką w pokoju 2-osobowym (w Sucre to standard) zaraz przy ‘kuchni’ na parterze – ponieważ pokój był częścią zadaszonego patio, nie mieliśmy w zasadzie okna, tylko przeszklone drzwi. Wyposażenie pokoju było nader skromne i zakurzone, ściany trochę zagrzybione. Dodatkowa atrakcją były komary, które pozostawiły po sobie pamiątkę pod postacią swędzących bąbli na nogach. Łazienka, w podwórzu z prysznicem, który był gorący tylko wtedy, kiedy woda leciała ciurkiem – a wszystko to za 60 bs.????!

Szczęśliwie, miałam przy sobie kartki przewodnika wydrukowanego z ‘Wiki Travel’, który wspominał kilka lepszych miejsc w okolicy. Naprędce wybraliśmy się wiec na poszukiwania: po chwili staliśmy pod brama ‘Gringo Rincon’, by niestety dowiedzieć się, ze nie ma wolnych miejsc… Cóż, podobno jest to najlepszy hostel za 40 bs., wiec trudno się dziwić. Wstąpiliśmy do innego, tam chciano 120 bs. od osoby – troszku za wiele.

I was allocated in a double room with a friend (it is a standard in Sucre)  right next to the ‘kitchen’ on the ground floor – because the room was part of a roofed patio, basically we had no windows, only a glass door. Room was very modest and dusty with a bit moldy walls. Additionally there were mosquitoes, which left a souvenir on my legs in the form of itchy bubbles. Bathroom with a shower was located in the courtyard and the water was hot only when’ dripping’ slowly – all this for 60 bs.??!

Luckily, I had a guide printed from ‘Wiki Travel’, that recalled few better places in the area. So we went hastily on the lookout for a new place: and a moment later we stood at the gate of ‘Gringo Rincon’ to sadly learn that there were no free rooms … Well, apparently this is the best hostel for 40 bs., so it is hardly surprising that it’s full. We walked to the other, where they wanted 120 bs. per person – a  little too much.

Najbardziej spodobał mi się ‘Hostal Inka’, z wyremontowanymi pokojami 3-osobowymi z łazienką,  telewizorem na ścianie i oknem (:) – ulokowanymi wokół przestronnego dziedzińca, który został świeżo zamieciony, wszystko to za jedyne 60 bs. (gdyby przyszło nas więcej, za 50 bs.)! Przyznam, trochę mnie zastanowił brak turystów, ale jakie to ma znaczenie? Ważne, ze miejsce było lepsze niż poprzednie! Zadzwoniliśmy żeby przekonać innych, ale kiedy okazało się, ze nasze bezokienne pokoje są za 35 bs., nikt nie chciał się przenosić… Cóż, nie będę przecież sama mieszkała w wielkim pustym ‘Hostalu Inka’ – biorąc jednak pod uwagę to, ze zaoszczędziłam 25 bs. – postanowiłam za te pieniądze uraczyć się śniadaniem w jakimś lepszym miejscu.

I liked the most ‘Hostal Inka’, with renovated tipple or double rooms with bathroom, TV on the wall and the window (:) – located around the spacious courtyard, which was freshly swept – and all this for only 60 bs. (if we came with more people, for 50 bs.)! I admit, I kinda thought that this place appeared somehow empty, but does it matter? Important was that the place was better than the previous one! We called to convince others to move, but when it turned out that our windowless rooms are for only 35 bs. nobody wanted to leave … Well, surely I didn’t want to live alone in a big empty  ‘Hostal Inka’ – but taking into account that I  saved 25 bs.,  I decided to eat a nice breakfast in a ‘posh’ place.

Padło właśnie na ‘Cafe Abis’której właścicielem jest Belgijczyk, ponieważ mój przewodnik przekonywał, ze miejsce to jest mile i przyjazne, a jedzenie przepyszne. ‘Wiki’ się nie myliła – za mniej niż 25 bs. raczyłam się zapiekanym panini z serem i szynka lub z kurczakiem i cebulką, tostami z konfiturami + dużym kubkiem herbaty z cynamonem. W oczekiwaniu na te pyszności, mogłam w spokoju planować następny dzień zwiedzania na moich 3 mapach Sucre:) Ponieważ kafejka nie należy do najtańszych, przyciąga głownie obcokrajowców (jak Włocha Marco, który przyjechał do siostry na wakacje) i biznesmenów. Nie jest tam ani za pusto, ani za tłoczno. Czasem tylko wejdzie ktoś z ulicy na lody z gałki:)

Obiad i kolacje jadłam już wspólnie z przyjaciółmi, którzy mieli przerwę w konferencji. Pierwszego dnia polecono nam restauracje ‘Rockers’, której właściciel wyglądał jak zapalony fan Marlena Mansona, i której wnętrze zdradzało głęboką fascynacje muzyka rock (tylko te różowe ściany nie pasowały do wystroju, ale może się  nie znam….). Przyjemne i czyste miejsce z 3-daniowym obiadem za jedyne 15 bs.! Trudo to przebić prawda? Jedzenie co prawda szalu nie robiło, ale było całkiem smaczne i pożywne.

So, ‘Cafe Abis’, according to my ‘Wiki-guide’ was cozy and friendly with  delicious food. ‘Wiki’ was right – for less than 25 bs. I could eat toasted panini with cheese and ham or chicken and onions, toast with jam + big cup of tea with cinnamon. In anticipation for these delicacies, I could  plan my trip for the next day, exploring my 3 maps of Sucre :) Since the cafe is not the cheapest, attracts mostly foreigners (as Italian Marco, who was on holiday visiting his sister), and businessmen. This place is never  too empty or too crowded. Sometimes someone will pop over  from the street to buy home – made ice cream :)

I ate lunches and dinners together with friends who were having a break in the conference. The first day someone recommended restaurant ‘Rockers’, whose owner looked like an avid fan of Marilyn Manson, and whose interior showed deep fascination with ‘hard’ music (only the pink walls didn’t fit the decor, but maybe I am wrong? ….). It was a nice and clean place with a 3-course dinner for only 15 bs.! Amazing, isn’t it? Food wasn’t so incredible, but it was quite tasty and nutritious.

Wieczorem wybraliśmy się do baru, który mieścił się pod posadzka restauracji i od razu przypomniały mi się podziemne puby w Toruniu – w szczególności ‘nadziemny’ ‘Bunkier‘:)  Jako ze mieliśmy tam zjeść kolacje (po ponad godzinnym marszu po mieście okazało się jednak, ze tylko ja zostałam do nakarmienia), zamówiłam  frytki i wódkę ze Spritem – jakoś nie mam apetytu w takich miejscach. Kiedy w końcu mi je podano przeżyłam szok – były one przepyszne! Nie za tłuste, chrupiące, gorące, posypane odrobiną soli (co tutaj jest rzadkością) i pieprzem, polane keczupem, majonezem i musztardą, z bardzo pikantnymi chili w sosie sojowym! Pycha:) I to za jedyne 8 bs! Dodatkowe atrakcje dla fanów ciężkiej muzy:) Niestety nie pamiętam dokładnego adresu, ale było to gdzieś na skrzyżowaniu ulic Loa i Olaneta. Polecam.

In the evening we went to the bar, which was located under the floor of the same restaurant and immediately I had a flash-back of the underground pubs in Toruń – ‘above-ground ‘Bunkier’ in particular:). As we came there to eat dinner (after over an hour walking around the city I realized that I was the only one to be fed), I ordered french fries and vodka with Sprite – somehow I do not have appetite in such places. When finally the dish arrived I was shocked – it was delicious! Not too greasy, crunchy, hot, sprinkled with a bit of salt (which is a rarity here) and pepper, covered in stripes of ketchup, mayonnaise and mustard, with a very spicy chili dipped in a soy sauce! Great :) And for only 8 bs! Unfortunately I do not remember the exact address, but it was somewhere on the corner of Calle Loa and Olaneta. I truly recommend it.

Nie polecam natomiast lunchu na bazarze przy ulicy Ravelo – ‘Sopa de mani’ (z orzeszków ziemnych), nie przypominała mi niczym pysznej zupy, która wcześniej znałam z Cochabamby czy choćby bazaru w Potosi. Z drugiej strony, kosztowała tylko 4 bs.

Cenowa porażką była za to pizza w jednej z centralnie położonych restauracji – 1 za 60 bs., zjedzona na 5 osób. Przyznam, pyszna, ale jakby trochę za mała… Poza tym, przed podaniem pizzy przyniesiono nam śmiesznie małe talerzyki w kształcie kawałka pizzy oraz widelec i łyżkę. Tak, łyżkę! Dosyć długo dyskutowaliśmy po jakiego nam łyżka do pizzy, aż przybiegła do nas kelnerka przepraszając za pomyłkę:)

What I do not recommend is a lunch at the market on Calle Ravelo – ‘Sopa de mani’ (Peanut soup), didn’t look or taste like a delicious soup, which I knew before from Cochabamba  and bazaar in Potosi. On the other hand, it cost only 4 bs. Something for something.

Slightly higher price tag we met for a pizza in one of the central restaurants – 1 for 60 bs., eaten by 5 hungry people. Delicious, but a little too small though … Besides, before serving pizza they brought us senseless funny and plastic small plates shaped in  a piece of pizza with a fork and spoon. Yes, a tablespoon! After quite a long time of discussing what do we need a tablespoon for, the waitress came to us apologizing for the mistake :)

Następnego dnia zakupiłam za to najdroższą pomarańcze sezonu, od ulicznej sprzedawczyni soku, za cale 1 bs. (przypomnę tylko, ze 100 pomarańczy można kupić na bazarze w Cochabambie za 35 bs.). Cóż, mój organizm potrzebował witamin i minerałów, wiec po chwili wędrowałam w pełnym upale po śnieżnobiałych uliczkach z obrana pomarańczą w ręku, zastanawiając się, jak ja ‘rozgryźć’, żeby nie popryskać sokiem całego ubrania. I wiecie co, nie udało mi się wymyślić żadnego sensownego sposobu – wgryzłam się wiec w jeden koniec owocu i wyssałam z niego tyle soku, ile tylko się dało. Cóż za marnotrawstwo!

The next day I bought the most expensive oranges in whole Bolivia from the juice vendor on the street, one for 1 bs. (please, remember you can buy 100 oranges at the market in Cochabamba for less than 40 bs.). Well, my body needed the vitamins and minerals, so after a while I was wandering in the full heat along the snowy white streets with a peeled orange in my hand (its white skin was quite hard at that point), trying to figure out how to eat that fruit without splashing its  juice all over my clothes? And you know what, I could not think of any reasonable way – so I bit into one end of the orange and suck as much juice out of it as I could. What a waste!

Fruitful Cochabamba *** Owocowa Cochabamba

Na sobotnim bazarze w Cochabambie (Mercado America) można znaleźć prawie wszystkie owoce: jabłka, gruszki, truskawki, banany, mandaryny i inne cytrusy, winogrona, melony i arbuzy, brzoskwinie, etc. My robimy z nich codziennie przepyszne bomby witaminowe – przeciery i soki.

On Saturday’s bazaar in Cochabamba (Mercado America) you can find almost all kinds of fruit: apples, pears, strawberries, bananas, mandarins and other citruses, grapes, melons etc., from which we always prepare delicious daily vitamin bombs – smoothies and juices.

­­

Pomiędzy popularnymi owocami zdarzają się odmiany niemal całkowicie nieznane w Polsce jak czirimoja (Annona, Cherimoya, u nas znany jako flaszowiec) – owoc w kształcie serca, ukryty pod smocza skora. Od pierwszego spróbowania stal się on ulubionym owocem Freddiego – dla mnie jednak jest za słodki. No właśnie – soczysty, kremowy miąższ czirimoji można porównać do smaku ananasa z mango. Czirimoja, mimo iż pochodzi z Ameryki Południowej, jest bardzo droga – za kilogram (owoc średniej wielkości) płaci się 20 – 25 boliwianos (przypomnę tylko, ze zarobki w Boliwii zaczynają się od około 6bs. na godzinne). Bardzo popularne w Boliwii są natomiast lody o smaku czirimoji. Nie musze dodawać, iż są strasznie słodkie:)

Among the popular fruit, there are almost completely unknown in Poland varieties like chirimoya – heart-shaped fruit with peel like dragon skin. From the first try, it became Freddy’s favorite, but it is too sweet for me. Its lush, creamy flesh can be compared to the taste of pineapple with mango. Chirimoya, although it comes from South America, is very expensive here – we pay 20 – 25 bolivianos per kilo (fruit of medium size). I just remind you that the earnings in Bolivia start from about 6 BS. per hour, so it’s rather rarely treat. Very popular, however, is chirimoya-flavoured ice-cream, sold in every good heladeria.

IMG_2797

_MG_1337

Innym ciekawym owocem jest marakuja oraz inna odmiana tego owocu – granadilla. Ten tropikalny owoc ma twarda skórkę i nieokreślonego koloru miąższ z pestkami, który wcale nie wygląda apetycznie, ale smakuje jak przejrzały agrest! Mnaim, mniam.

My favourite is the passion fruit and its ‘sister’ ‘granadilla‘. This tropical fruit has a hard skin and flesh of indeterminate color with seads, which does not look appetizing, but tastes to me like a very ripe gooseberries! Yummy.

Dziś na bazarze dostaliśmy w prezencie (przy zakupie truskawek) – karambole. Uwielbiam te nazwę – przypomina mi znana z pewnej polskiej kreskówki o smoku Wawelskim – karamba!:) Ten gwiaździsty owoc smakuje smakuje jak jabłko, gruszka i wszystkie owoce cytrusowe razem wzięte, czyli jednym słowem jest bardzo kwaśny (karamba! aż mi skora zeszła z warg)! Posiada również przepiękny zapach. Karambola nie pochodzi z Ameryki Południowej, ale z Indonezjii! No proszę, jaki ten świat mały:)

Today at the bazaar we got as a gift (with the purchase of strawberries) – one carambola. I love that name! I have not tried this starry fruit yet, but apparently it tastes like an apple, pear and citrus fruits all together! (After writing the last sentence I ran to the kitchen, and I can now confirm that karambola tastes like …… unripe gooseberry! It’s so sour that I lost the skin on my lips :)

W prezencie, za zakupy u innego sprzedawcy, dostaliśmy podłużny owoc cytrusowy, w środku przypominający marakuję, który wykrzywił moja twarz jak szklanka soku z cytryny. Niestety, jego nazwy nie pamiętam. Na bazarze poinformowano nas, iż z jego miąższu przygotowuje się orzeźwiający ( a jakże!) napój, z dodatkiem dużej ilości cukru.

As a gift for purchases from other vendors, we’ve got oblong citrus fruit (which name I do not remember), with soft flesh, almost like a passion fruit, that frowned my face like a glass of lemon juice.The fruit is used to prepare a refreshing drink, with a lot of sugar, of course!

Zakochaliśmy się natomiast w papai, przede wszystkim ze względu na cenę, choć musze przyznać, iż nie była to miłość od pierwszego wejrzenia czy spróbowania. Smakiem przypomina mi niedojrzałego melona. Z wyglądu papaja wygląda niepozornie, często nieapetycznie, zwłaszcza gdy jest poobijana, i pokryta właściwą sobie zielona pleśnią, ale jej dobroczynne właściwości mówią same za siebie: bogata jest w witaminy A,C,B i różne inne zdrowotne pierwiastki.

Papaya became one of our favourite fruits became mainly because of its price, as it wasn’t a love from the first sight taste. It tastes to me a bit like a melon. Looks simple in appearance, often quite unappetizing, especially when it is battered and covered with green spots of mould (harmless as they say), but its beneficial qualities speak for themselves, as papaya is full in vitamin A, C, B and other healthy stuff.

_MG_2007

Przepadamy także za innym egzotycznym owocem – mango, pachnącym ‘świerkowo’. Owoc pochodzący z Azji, jest bardzo rozpowszechniony w Ameryce Południowej, gdzie można spotkać różne rodzaje: od czerwono- pomarańczowego, które znamy w Europie, po tzw. ‘rzeczne mango’, które jest małe i zielone. Przez ostatnie dwa miesiące, mango gościło na naszym boliwijskim stole codziennie, jako bardzo pożywne i smaczne śniadanie. Niestety, sezon (grudzień- styczeń) już się skończył i już nas na nie nie stać – dziś jedno mango kosztuje 10 bs., w sezonie 2bs. – zaczęliśmy wiec jeść jabłka, banany (najtańsze owoce w Boliwii – 10 za 3 bs.) i śliwki ‘węgierki’, których zbiór właśnie się rozpoczął.

We fell in love also with other exotic fruit – mango, tasting and smelling like a ‘Christmas tree’. Mango, although native to Asia, is very popular in South America, and many different species grow here – from orangy-red that we know best, to small grin ‘river-mangoes’, that are quite small. For the last two months, we have been eating mango every day for breakfast. Unfortunately, the mango season (December-January) is over now and we can’t afford it anymore – today one mango, imported from Chile or Peru, costs 10 bs. comparing to only 2 bs. in a season. So we started eating apples, bananas (the cheapest fruit in Bolivia – 10 for 3 bs.) and plums that season has just begun.

_MG_1284

A ostatnio, dzięki blogowi Pojechanej (do Chin), poznałam nazwę kolejnego dziwnego owocu, jakim jest jabłko nerkowca (lub nanercza zachodniego, bądź jabłko cashew). Przyznam, kiedy zobaczyłam to dziwne czerwone jabłko z czymś co przypomina zielona fasole na spodzie, nie za bardzo wiedziałam, z czym to się je i w rezultacie w ogóle tego nie spróbowałam. Po ukrojeniu kawałka, nie pachniał on apetycznie (skojarzenie miałam z owocem noni). A szkoda, bo podobno owoc zawiera dużo witaminy B i C, a przygotowuje się z niego marmolady, galaretki, bądź je na surowo. Dzięki Bogu nie ruszałam jednak tego orzecha, bo sok z jego skory jest ponoć żrący! Okazuje się również, iż jabłko wcale nie jest owocem, tylko zgrubiałą częścią łodygi, a orzech, nie jest orzechem, tylko nasionem! Skomplikowane.

Recently, I learnt a name of another strange fruit, which is the cashew apple. I admit, when I saw a strange red apple with something that resembles green bean on the top, I had no idea how to eat it. After cutting a  piece, it didn’t smell appetizing (just like a noni fruit). It’s a  pity, because apparently this fruit contains a lot of vitamin B and C, and can be eaten raw or as jam and jelly. Thank God, however, that I didn’t touch the nut, as its skin juice apparently is very irritating to the skin! It turns out, that the apple isn’t fruit at all – only thickened part of the stem, and a nut is in fact a seed! Complicated.

IMG_9582

Na koniec poczciwy kokos, którego może nie jemy w całości, a jedynie pijemy jego sok, zawierający proteiny, antyoksydanty, witaminy, minerały itp. Ciekawostka jest, iż nazwa ‘coco’ z portugalskiego, znaczy tyle co głowa lub czaszka, a woda kokosowa to w zasadzie zawiesina endospermy:) Na straganie można poprosić o otwarcie skorupy owocu, co nie jest wcale takie skomplikowanie, ale trzeba wiedzieć jak się do tego zabrać, i poprosić o słomkę. Cena – około 8 bs. Pyszne, orzeźwiające i zdrowe. A w domu, po rozbiciu skorupy na kawałki, można zjeść jego biały, aromatyczny miąższ – doskonale źródło błonnika.

At the end – good old coconut. We only drink its juice, containing proteins, antioxidants, vitamins, minerals, etc. Interestingly, the name ‘coco‘ means ‘the head or skull’ in Spanish, and coconut water serves as a suspension for the endosperm of the coconut during its nuclear phase of development :) At the market, you can ask to open the shell of the fruit (which is not all that complicated, but you have to know where to start) and ask for a straw. Fresh coconut is about 8 bs. Delicious, refreshing and healthy. And at home, after breaking its shell into pieces, you can eat the white, fragrant flesh – an excellent source of fiber.

IMG_3888

Czegóż nie ma w słonecznej przez cały rok Cochabambie!! Otóż, nie ma: pomarańczy (choć cały czas widujemy je na ulicach, gdzie kobiety robią z nich świeży sok i rozwożą go wózkami), jagód, wiśni, porzeczek… No ale, cos za cos:) Czasem można spotkać maliny, ale ich ceny są astronomiczne.

Niestety, niektórzy mieszkańcy Boliwii zdaja się nie doceniać tej obfitości owoców i bardzo rzadko je jedzą – jeżeli już to w formie dodatku do deserów. Za to bardzo popularne są tutaj owoce sztuczne – z gliny, szkła, papieru, którymi dekoruje się kuchnię. Prawda, ze te świeże wyglądają lepiej?

Cochabamba, sunny and warm all year round, seems to have everything! Well, almost: we can’t buy oranges (although I see them on the streets, where women make fresh juice of it), blueberries (sometimes you can buy them, but at astronomical prices!), cherries, currants … You just can’t have everything, can you?

Is it interesting that Bolivians don’t eat much fruit (nor vegetables) – unless as a part of a dessert. And very often you can see fake fruit on the kitchen’s table – made of ceramics, paper or plastic. I do prefer real ones, don’t you?

Polecam lekturę artykułu Kochamy Peru – zycie w dawnej krainie Inkow’ o innych egzotycznych owocach, które są niemal zupełnie nieznane w Europie, a które w tej części świata spotyka się na każdym bazarku, oraz moj artykuł o ‘owocowych potworkach‘:)

IMG_8936

Cheers! Salut! Na zdrowie!

 

Mercado America

Jak juz kiedys wspominalam, Market Ameryka, to taki odpowiednik naszych miejskich ‘rynkow’ i bazarow. Mozna tam znalezc swieze owoce i warzwa, sery, miesa, jajka i inne srodki spozywcze, ale rowniez ubrania, detergenty, wyroby rzemieslnicze i artystyczne. Nie jest to La Cancha, ktora bardziej przypomina marokanski souk, gdzie bardzo latwo mozna sie zgubic i gdzie mozna znalezc doslownie wszytko – Mercado America to przyjemne miejsce na co tygodniowe zakupy.

Ceny? Oczywiscie nizsze niz w sklepach czy supermarketach – w zasadzie mozna sie wyzywic, umyc i ‘wyprac’ za €45 tygodniowo. Do supermarketu zagladamy tylko po ser i platki sniadaniowe.

Market zapewnia byt wielu ludziom – farmerom, sprzedawcom, posrednikom, straznikom, taksowkarzom a nawet dzieciom, ktore dorabiaja, wozac zakupy klientow marketu na taczkach. Przyznam, ze jest to wielkie odciazenie, gdyz  nie trzeba dzwigac siatek od stoiska do stoiska. Za usluge placi sie od 10 bs. do 30 bs. w zaleznosci od czasu spedzonego na bazarze (€1-3). Oczywiscie, szokujacym jest widok malych 5-10 letnich dzieci tak ciezko pracujacych (takie taczki nie sa lekkie), ale boliwijska rzeczywistosc jest inna i po pewnym czasie czlowiek sie do niej przyzwyczaja, zaczynajac doceniac inne rzeczy. Na przyklad to, ze nie ma tutaj problemu bezrobocia (choc i to stwierdzenie jest przesadzone) – ludzie podejmuja sie kazdej, nawet najmniejszej pracy, by zapewnic byt rodzinie. Boliwijczycy, szczegolnie rdzenni, sa dumnym i uczciwym narodem (oczywiscie, trafiaja sie cwaniaczki, ale to jak wszedzie). Nie ma tu problemu nastolatkow wloczacych sie po ulicach – zajecia szkolne, szczegolnie sportowe organizowane sa takze w soboty, a wiele dzieci pomaga swoim rodzicom, podejmujac proste prace.*

Nalezy  wspomniec, ze rowniez osoby niepelnosprawne zarabiaja na wlasne utrzymanie, na przyklad jako uliczni grajkowie. Bardzo rzadko spotyka sie tutaj natomiast ‘zebrakow’.

W ostatnia sobote, postanowilam wziac ze soba aparat i okazalo sie, ze nie mialam wiekszych problemow z robieniem zdjec. Oczywiscie, czulam oczy wszystkich na moim Canonie, ale raczej nie bylo niebezpieczenstwa kradziezy – szczegolnie, ze przyszlam w obstawie Freddiego i Christiny. Sprzedawcy i sprzedawczynie chetnie pozowali do zdjec i nie mieli nic przeciwko dokumentowaniu ich pracy. Tylko raz, babulinka odmowila a jeden chlopiec zgodzil sie na zdjecie za 4 bs.

Wiecej zdjec na:     http://www.behance.net/danutastawarz/frame/4113403

* Niestety, czasem dzieci sa zmuszane do pracy przez rodzicow, ktorzy pozniej zabieraja pieniadze i wydaja na alkohol. Wykorzystywanie dzieci do pracy, chociaz zabronione, stanowi wciaz wielki problem w Boliwii.

***

As I mentioned before, Market America is the equivalent of our city bazaars. You’ll find here fresh fruit and vegetables, cheese, meat, eggs and other foods, but also clothes, detergents, crafts and arts. This is not La Cancha, which is more like Moroccan souk, where you can very easily get lost, and where you could buy literally everything. Mercado America is a pleasant place for weekly shopping.

Prices? Certainly lower than in shops or supermarkets – in fact, you need to spend € 45 per week to be fed and washed. In the supermarket we buy only cheese and cereals.

Market provides a living  for many people – farmers, traders, guards, taxi drivers and even children that make money, carrying shopping of customers in wheelbarrows. They are paid from 10 bs. to 30 bs. depending on the working time (€ 1-3). Of course, it’s shocking to see small children aged 5-10 working so hard (such wheelbarrows are not light), but the Bolivian reality is different, and after some time you get used to it and start to appreciate other things. For instance, there is no big unemployment (although this statement is exaggerated) – people take the smallest jobs to make their living. Bolivians, especially indigenous, are proud and honest nation (of course, there are also some crooks, but it’s like everywhere). There is no problem of teens wandering the streets – school classes, especially sport activities are organized on Saturdays, and many children help their parents by taking on simple work.*

It’s worth to mention, that also disable people make they living on the market, by playing  the music on the streets or selling stuff. You don’t really see so many ‘beggars’ here.

Last Saturday, I decided to take a camera with me and it turned out, I did not have any problems with taking photos. Of course, I felt all eyes on my Canon, but there was no danger of theft – especially having guards like Christina and Freddy. Vendors and saleswomen gladly posed for photos and didn’t mind me documenting their work. Only once, old woman refused and one boy agreed to be photographed for 4 bs.

More pictures at: http://www.behance.net/danutastawarz/frame/4113403

* Unfortunately, some children are forced to work by their parents, who then take their earnings and buy alcohol. Child labour, although prohibited, is still a big problem here in Bolivia.