Under House Arrest *** Areszt domowy

Dzis Boliwia przeprowadza cenzus narodowy. Co to oznacza? Otoz, kady mieszkaniec ma zakaz opuszczania domu do godziny 18, pod grozba kary pienieznej, a w praktyce – dzien wolny od pracy (w srodku tygodnia) i od wszystkiego innego. Kiedy wstalam z lozka okolo 9 rano i wyjrzalam przez okno – normalnie zapchane ulice byly puste, slyszec sie dalo jedynie cykanie swierszczy i szczekanie psow. Co prawda, co jakis czas pojawil sie na ulicy samochod, ale zapewne byl to pojazd wylaczony z zakazu, tj. samochod policyjny, z dwoma uzbrojonymi w karabiny policjantami na przyczepie… Widzialam tez faceta uprawiajacego jogging – kto wie, moze do domu dobiegl z mandatem? Najgorzej jest byc dzis turysta – nie kursuja bowiem ani autobusy miejskie, ani taksowki, ba! nie lataja nawet samoloty… Sklepy i restauracje rowniez sa zakniete.

Dla nas cenzus zakonczyl sie o godzinie 10 rano, ale poinformowano nas, ze i tak nie mozemy wyjsc z domu. Coz, w zasadzie mozemy, ale na wlasna odpowiedzialnosc. Przyklejono nam na drzwiach nalepke, wiec zazartowalam, ze jak nas policjanci zlapia, to ich przyprowadzimy pod drzwi i pokazemy i ja pokazemy:)

A wiec, mamy dzien wolny, za oknem piekna pogoda, slonce, czysciejsze powietrze (pierwszy raz widze z okna odlegle gory Parku Narodowego Amboro!) i siedzimy w domu… Ale i tak mamy szczescie, bo nasz budynek posiada basen, wiec bedzie mozna sie chociaz troche popluskac:)

Swoja droga, niesamowita jest ta cisza, szczegolnie ze od kilku dni koparka kopala dol pod oknem naszej sypialni, pod fundamenty nowego wiezowca. Za kilka miesiecy bedziemy wiec otoczeni ze wszystkich stron, chciac nie chcac podgladajac naszych sasiadow i panow budowlancow.

Ale na razie – przynajmniej dzisiaj, moge napatrzec sie na odlegle gory Parku Amboro w spokoju…

***

Today Bolivia is carrying out its national census. What does this mean? Well, it’s prohibited to leave the house until 6 pm, under the threat of monetary penalties, and in practice – this is a day off from work and everything else.

So, today when I got up from the bed at about 9 in the morning and looked out the window – I saw that normally clogged streets were empty, I could hear only the chirping of crickets and the barking dogs. From time to time some cars appeared on the street, but those vehicles were probably excluded from the ban. Moreover, one of them was a police car with two policemen armed with rifles on the trailer … I saw a guy jogging – who knows, maybe he came back to his house with a ticket? The worst is to be today a tourist in Bolivia – there is no public nor private transport! Even planes don’t fly…Shops and restaurants are also closed.

For us census was finished at 10 am, but we were informed that we couldn’t get out of the house anyway. Well, actually we could, but at our own risk. They stick the sticker on the door, so I joked that if the police catch us, then we would bring them to the door, and we’ll show them the sticker :)

So, we have a day off (nothing new for me, but Freddy is happy), we see from the window a beautiful weather with the sun and smog-free air (for the first time I can see in a distance mountains of National Amboro Park!) and we sit at home …

However, we are lucky, because our building has a swimming pool, so we will be able to cool down a little :)

By the way, this silence is amazing, especially after a few days with a  digger outside our bedroom window, digging for a hole for a new building. In a few months we are going to be so surrounded from all sides, peeking at our neighbours and builders , wanting or not.

But for the time being – at least today, I can have a good look at distant mountains of Amboro Park and enjoy the silence of an ‘imprisoned’ city …

Relocation, Relocation *** Przeprowadzka

Minal juz tydzien od naszej przeprowadzki do tropikow.  Santa Cruz de la Sierra przywitala nas typowo wiosenna pogoda – pelnym sloncem i 40 – stopniowa temperatura:) Warunki w sam raz na wakacje w hotelu z basenem i klimatyzacja, ale my w tym samym czasie musielismy znalezc mieszkanie. Po kilku godzinach ciaglego przemieszczania sie z miejsca na miejsce przestalismy nawet przejmowac sie potem, wydobywajacym sie z kazdego kawalka skory – w koncu wszyscy dookola pocili sie tak samo, prawda?

Agencja znaleziona w gazecie (pozyczonej od naszego znajomego ‘hostelarza’) okazala sie wyjatkowo pozyteczna, pokazujac nam apartament doslownie 2 minuty od biurowca, w ktorym miesci sie firma Freddiego. Przeszkoda okazala sie cena, a mysla nie do przelkniecia to, ze agencja pobierala prowizje w wysokosci 100% od wynajmu… Szukajac dalej, doszlisy do wniosku, ze moze warto byloby poprosic wlascicieli, ktorzy mieszkali w tym samym budynku, o prywatna transakcje? Nie poszlo gladko – negocjowalismy wiec o zmniejszenie prowizji do 50%. Po okolo 4 godzinach (w miedzyczasie ogladalismy kolejne mieszkania, ktorych parametry zupelnie nie byly adekwatne do swojej ceny) zadzwonila do nas wlascicielka, z wiadomoscia, ze wynajmie nam mieszkanie bez agencji, a dodatkowo w cenie wynajmu zawrze oplate za internet i gaz, a wprowadzac mozemy sie od razu!

Niestety, by cieszyc sie wlasnym katem potrzebowalismy polowy nastepnego dnia, aby zebrac pieniadze na kaucje. Pozniej wystarczylo nam tylko odkurzyc zasniedziale katy, rozpakowac sie i poznawac okolice.

Dziwnym zbiegiem okolicznosci mieszkamy przy ulicy COCHABAMBA:) Dodam, ze w Cochabambie mieszkalismy na rogu ulicy SANTA CRUZ:) Tak jak poprzednio, mozemy udac sie pieszo do centrum, co zajmuje okolo 25 min. W piatek, zupelnie przez przypadek, odkrylismy supermarket jakies 10 min. od nas. Ponadto, mamy w okolicy 3 restauracje chinskie, kilka kafejek, kino i miejskie lotnisko ‘Trompillo’.

Wlasnie tam probowalismy czwartkowym popoludniem kupic bilety lini lotniczych TAM na piatek (ktory w Boliwii byl dniem wolnym) – niestety okazalo sie, ze musielismy placic gotowka, a lotnisko nie posiadalo bankomatu… Bylismy wiec skazani na Viru Viru po drugiej stronie miasta, jakies 40 min. samochodem, z ktorego lata BOA – krajowy i miedzynarodowy przewoznik, posiadajacy profesjonalna strone internetowa z opcja rezerwacji biletow on-line. Cos za cos:)

Pierwszy tydzien zlecial nam wiec bardzo szybko – na poszukiwaniu mieszkania, porzadkach, spotkaniach ze znajomymi i rodzina, rozsylaniu CV (podczas gdy Freddy zapoznawal sie ze swoja nowa praca) i … spacerach z mapa w reku, ktore nie zawsze prowadzily do celu:)

Szczegolne podziekowania naleza sie rodzinie Freddiego, ktora otoczyla nas opieka i goscinnoscia:)

Po weekendzie w Cochabambie, wracamy dzis do Santa Cruz z nadzieja, ze nastepny tydzien okaze sie tak samo owocny jak poprzedni.  Przeprowadzke uznaje za kompletna, choc moj sprzet turystyczny w postaci ciezkich butow, kurtki przeciwdeszczowej i spiwora, zostaje w bazie ‘Cochabamba’:). Przynajmniej na razie…

***

It’s been a week since our relocation to the tropics. Santa Cruz de la Sierra greeted us with typical spring weather – full sun and 40 degrees Celsius. Temperature conditions great for the holidays at a hotel with a swimming pool and air conditioning, but we at the same time had to find an apartment. After a few hours of moving from place to place we stopped even to worry about excessive sweating from every piece of skin – in the end everybody around us was sweating the same, right?

An agency found in the paper (borrowed from our friend) turned out to be extremely helpful, showing us the apartment literally 2 minutes away from the Freddy’s office building. The only obstacle turned out to be the price, and the thought that the agency collects 100% of the rental fee … Searching further, we came to the conclusion that maybe it is worth to try to ask the owners, who lived in the same building, about the private transaction?

It wasn’t easy – so we negotiated a reduction of said commission. After about 4 hours the owner called us with the news that she can lease ad apartment without the agency. In addition, the rental price will include fee for internet and gas and we could move in at once!
Unfortunately, we needed half the next day to collect money for deposit to be able to enjoy our ‘own place’. Later we just needed to clean up, unpack and explore the surrounding area.

By strange coincidence, we live on the COCHABAMBA street :) I would add that in Cochabamba we have lived on a corner of SANTA CRUZ street :) As before, we can go on foot to the city center, which takes about 25 minutes. On Friday, quite by accident we found a supermarket about 10 minutes from us. In addition, we have around 3 Chineese restaurants, several cafes, a cinema and a city airport ‘Trompillo’.

On Thursday afternoon we tried to buy airline tickets there for Friday (which in Bolivia was a day off) – unfortunately, it turned out that we had to pay cash for TAM tickets, and the small military airport did not have an ATM … So we were stuck with international Viru Viru, on the other side of the city, around 40 minutes by car, from where operates BOA – national and international carrier, that has professional website with the option to book tickets on-line. Something for something :)

So, first week flew by very quickly – in search of house, meetings with friends and family, applying for a jobs (while Freddy has got acquainted with his new job) and … walks with a map in hand, which did not always lead to the desired destination:)

Special thanks to the family, which offered us their care and hospitality:)

After a weekend in Cochabamba, we are preparing to return to Santa Cruz today with the hope that next week will be just as fruitful as the previous one. Relocating is considered to be complete, although I am leaving my heavy walking boots, a rain jacket and sleeping bag, in tourist base ‘Cochabamba’ :). At least for now on …

Chao, chao Cochabamba!

Jeszcze w maju pisalam tak: ‘Bedziemy tesknic za znajomymi i rodzina z tropikalnego Santa Cruz, ale milo bylo wracac do Cochabamby – slonca, suchego powietrza, gor, Chrystusa, pieskow ulicznych, no moze nie do brudnej wody…‘.

Ostatnio natomiast sytuacja odwrocila sie o 180 stopni i teraz bedziemy tesknic za znajomymi i rodzina w pieknej Cochabambie, dzis bowiem wracamy do Santa Cruz -niemilosiernych tropikalnych upalow, dusznosci, komarow, leniwcow na glownym placu, kotow i nadajacej sie do picia kranowki…’

Jak to sie stalo? Otoz moj Freddy dostal propozycje pracy w najwiekszej chinskiej firmie o ‘wakacyjnie brzmiacej nazwie’, ktorej jedno z biur miesci sie w Santa Cruz.

Prosze nie zrozumiec mnie zle – jestem podekscytowana nowymi mozliwosciami, ktore na nas czekaja w drugim co do wielkosci miescie Boliwii, jak i wizjami ciekawych tropikalnych wojazy, ale trudno mi sie rozstac z przepieknym widokiem na gory, ktory podobno w nastepnych miesiacach bedzie jeszcze bardziej interesujacy z fotograficznego punktu widzenia:)

W koncu, Cochabamba byla naszym domem przez ostanie 6 miesiecy!

Oczywiscie bedziemy tu wracac – wciaz jeszcze mamy tutaj duzo do zobaczenia (jak to zwykle bywa, zwiedzanie miejsca zamieszkania odstawilam na pozniej), poza tym ciezko nam zostawic rodzine i przyjaciol. Niestety powroty czeste nie beda, szczegolnie przy obecnych cenach przelotow: $42 w jedna strone od osoby. Podroz autobusem jest o wiele tansza – jakies $10, ale nie usmiecha nam sie spedzac polowy weekendu w drodze (10 godzin w jedna strone).

Mamy jednak nadzieje, ze szybko zadomowimy sie w Santa Cruz – rodzina Freddiego zaoferowala nam goscine, do czasu znalezienia mieszkania, mamy tam rowniez znajomych, a rynek pracy zwiastuje wiecej mozliwosci dla swiezo upieczonej posiadaczki wizy jednorocznej:) Podobno rowniez, upalny klimat bedzie pomocny w leczeniu moich ostatnio bolacych stawow kolanowych.

Dzis wiec zegnamy sie z zieleniejaca Cochabamba i mowimy ‘hola’ tropikalnej Santa Cruz de la Sierra. A na koniec kilka migawek z naszego ‘ostatniego’ spaceru po ‘Miescie Wiecznej Wiosny’.

***

Back in May I wrote this: “We will miss friends and family from tropical Santa Cruz, but it was nice to go back to Cochabamba – to the sun, dry air, Christ, street dogs and well, maybe not the dirty water … ‘.

Most recently, the situation turned around 180 degrees, and now we’ll miss family and friends in beautiful Cochabamba, as today we return to Santa Cruz – merciless hot weather, dyspnea, mosquitoes, sloths on the main square, cats and potable tap water .. . ‘

How did this happen? Well, Freddy got a job in the largest Chinese company, whose one of the offices is located in Santa Cruz.

Please do not take me wrong – I’m excited about the new possibilities that await us in the second largest city of Bolivia, as well as visions of tropical travels, but it’s hard for me to part with a beautiful view of the mountains, which supposedly in the next months will be even more interesting from photographic point of view :)

In the end, Cochabamba was our home for the past 6 months!

Of course, we will come back – we still have a lot to see here (as usual, I left the tour of the place of residence for later) and it would be hard to leave our family and friends. Unfortunately, returns will not be very frequent, especially at current flight prices: $42 per person one way. Travelling by bus is much cheaper – about $10, but it would be hard to spend half the weekend on the road (10 hours one way).

However, we’re hoping to settle down in Santa Cruz quickly – Freddy’s family offered us place to stay, until we find new home, we have friends there too, and the job market offers more opportunities for newly one-year visa owner:) Apparently also, a hot climate will be helpful in the treatment of my recently aching knees.

So today we say ‘chao’ to Cochabamba and say ‘hola’  to Santa Cruz de la Sierra!

Every Cook’s Heaven *** W ‘kucharskim’ niebie

Boliwia jest krajem niezwykle zasobnym – zarowno w niezwykle krajobrazy, surowce mineralne, jak i …. przepyszne warzywa i owoce! Nie jestem wielbicielka kuchni boliwijskiej, jednak pewne dania przypadly mi do gustu:

‘Silpancho’– taki nasz schabowy podany z ryzem, ziemniakami, jajkiem i surowka z pomidorow i cebuli.

‘Picante de polio’ – czyli kurczak w pikantnym czerwonym sosie.

‘Sopa da mani’ – zupa z orzeszkow ziemnych, podawana z makaronem i drobno posiekanymi ziolami.

Sa tez tradycyjne dania boliwijskie, ktore omijam szerokim lukiem:

Chicharon’ – czyli zeberka w czosnku i oregano, gotowane i smazone we wlasnym tluszczu, serwowany z ‘mote‘ (kukurydza), bialym niepasteryzowanym serem ‘quesillo’ (po zjedzeniu ktorego zawsze choruje) oraz ‘llajwa‘, zimnym sosem z chilli (locoto). Na zdjeciu widoczne sa tez suszone ziemniaki chuños, ktore produkowane sa w La Paz. Chaarkteryzuja sie tym, ze nie ma w nich ani kropli soku – tutaj jest to przysmak.

Charque’ – czyli suszone mieso serwowane z mote, ziemniakiem w lupinie i calym jajkiem. Przyprawiane llajwa.

‘Fricase’ – sama nie wiem dokladnie co to jest.

fot. https://www.facebook.com/mibellabolivia

Oprocz tego mialam okazje sprobowac smazonych jezykow wolowych (sam widok nie jest przyjemny, ale smak moze byc, mimo dziwnej tekstury) czy grilowanego wymiona krowiego (bez komentarza).

Sami Cochabambinos mowia, ze tutaj czlowiek chce zjesc przede wszyskim DUZO, szczegolnie miesa, i tanio.

Malo brakowalo, a zostalibysmy wegetarianami, jedzacymi tylko kurczaka (w Boliwii kurczak nie jest uwazany za mieso). Poza tym, ile razy kupilismy inne mieso, zawsze okazywalo sie ono twarde i zylaste (choc musze przyznac, ze pieskom z ulicy smakowalo). Ograniczylismy sie wiec tylko do kurczaka i wieprzowiny, ktora przechodzi test zucia:)

Pamietam rowniez jakim szokiem bylo dla mnie to, ze do zupy z kurczaka musielismy uzyc noza…Pomijam kurczaka, ktorego wszedzie mozna jesc palcami, ale tutaj nawet marchewke i ziemniaka podaje sie czesto w jednym kawalku.

Trzeba sie wiec niezle napracowac, zeby zjesc obiad po boliwijsku:)

Ja osobiscie przyzwyczajona jestem raczej do ziemniakow gotowanych na miekko, schabowego rozplywajacego sie w ustach, polanych szczodra iloscia sosu pieczarkowego lub innego, z pyszna surowka z kapusty i marchewki lub mizeria. Proste, przyjemne i nie trzeba uzywac palcow podczas jedzenia:) Poza tym razem z F. lubimy kuchnie wloska, indyjska, tajska, meksykanska a nawet irlandzka (odpowiednio przyprawiona).

Bazujac na tych smakach, jak i naszych utartych juz preferencjach kulinarnych, sami przygotowujemy dania, korzystajac z urodzaju swiezych warzyw z pobliskiego targu. Grzechem byloby z tego nie skorzystac!

Oto kilka z nich:

‘Barszcz bolowijski’ – gotowany na kosci (lub z dodatkiem kielbasy prawie-polskiej); buraczki, ziemniak, marchewka w kostke, fasola jas i szpinak:) Zaprawiany octem jablkowym, doprawiony sola, pieprzem, locoto i oczywiscie majerankiem, ktory udalo mi sie znalezc w supermarkecie.

‘Zupa jarzynowa’ – skladajaca sie ze wszystkich warzyw, ktore mamy w lodowce i zaprawiona przecierem pomidorowym. Mozna dodac kurczaka – my zwykle przygotowujemy go osobno w piekarniku, w panierce ziolowo- czosnkowej.

‘Zupa ‘krem’ marchewkowa’ – z dodatkiem locoto, czosnku i curry. Podawana z kurczakiem z piekarnika w ziolach.

Wraps‘ – kurczak, papryka, cebula, czerwona fasolka i kukurydza z puszki – posiekane i podsmazone razem z dodatkiem kuminu oraz spora iloscia locoto; gotowane w sosie pomidorowym. Podawane w tortiji z salatka pomidorowa na boku.

‘Stir-fry’ ze szpinakiem (ktorego nigdy wczesniej nie jadlam), marchewka, papryka, brokolami, kapusta, zielona fasolka, czarna fasolka (z puszki), doprawione locoto i sosem sojowym. Pycha! Serwowane z ryzem  i gotowanym z groszkiem (lub chinskim makaronem, ktory mozna kupic w supermarkecie za grosze). Taki mix chinsko – indyjski, stworzony z produktow ‘made in Bolivia’:)

‘Chicken Tikka Masala’ – z dodatkiem ugotowanej marchewki w kostke lub zielonej fasolki. Do tego nasza mizeria z jogurtem zamiast smietany.

‘Spaghetti bolognese’ – tu w zasadzie jedyna zmiana w przepisie tradycyjnym jest ddatek ostrego locoto (a jakze!).

‘Pasta carbonara’ – mamy swoj przepis, ale calosc raczej tradycyjna. Obowiazkowo z pomidorami w oliwie z oliwek i occie balsamicznym, posypanymi ziolami wloskimi.

‘Zapiekane oberzyny’ – czasem z miesem mielonym a la bolognese czasem bez; z pomidorami i serem typu mozarella oraz czosnkiem, przyprawiane ziolami.

‘Omlet a la Fred’ – ktory wyglada jak pizza ale smakuje jak omlet:)

Czasem jemy rowniez kawalki wieprzowiny, przyzadzanej a la ‘steak’, podsmazany z cebula, do tego puree ziemniaczano – marchewkowe i zasmazana z locoto zielona fasolka w panierce. Czasem surowka w zalewie octowej ze sloiczka, kupiona w supermarkecie (produkcji boliwijskiej, ale wedlug przepisu niemieckiego ‘Dillman’).

Na lunch, na szybko, podsmazamy cebulke z papryka i kawalkami szynki (lub bez), ukladamy pomiedzy dwiema tortijami i wkladamy do piekarnika. Taka ‘pseudo-pizze’ podajemy z ketchupem.

Przyznam, ze nigdy tak dobrze sie nie odzywialam (pomijajac domowe obiadki mamy i taty) – a to dlatego, ze ceny warzyw w Europie sa o wiele wyzsze niz tutaj. Poza tym – inny smak! Jak jeszcze dodamy do tego dania z quinoa, to otrzymamy menu doskonale.

Ale o tym innym razem.

***

Bolivia is wealthy in an amazing landscapes, minerals and …. delicious fruits and vegetables! I am not a big fan of Bolivian cuisine, but I grown to like some of the dishes:

Silpancho’– flat big piece of meat served with rice, potatoes, poached egg and tomato salad with onion.

“Picante de polio ‘-chicken in a spicy red sauce served with rice and full potato.

‘Sopa da mani’ – peanut soup served with noodles and finely chopped herbs.

There are other traditional Bolivian dishes, which I, however, will take a pass on:

‘Charque’ –  dried meat served with mote (kind of white big corn), potatoes and whole shelled egg with llajwa (cold sauce made of locoto – chilli).

‘Chicharon’ – a rib eye with garlic and oregano, cooked and then fried in its own fat, served with mote, potatoes in their skins, whole egg and llajwa.

‘Fricase’ – I don’t even know what that is.

Apart from that, I had a chance to try fried beef tongue (the sight of it was not pleasant, but the taste good – despite strange texture) or grilled cow udders (no comments).

We were very close to become vegetarians, who eat only chicken (chicken in Bolivia is not considered to be a meat). Besides, how many times we bought other meat, it always turned out tough and chewy (although I have to admit, doggies from the street liked it a lot). So we limited ourselves only to chicken and pork, which passes the ‘chewy’ test :)

Cochabambinos themselves say that here a man wants to eat A LOT, especially meat, and cheap.

I remember also what a shock it was to me that  we had to eat chicken soup with the knife! I omit the chicken, which you can eat with your fingers everywhere, but here even the carrot and potato are served in one piece.

Therefore, you have to work hard eating Bolivian dinner :)

Myself, I’m more accustomed to the softly cooked potatoes, meat that melts in your mouth, topped with generous amount of mushroom sauce, with a delicious salad made of cabbage and carrot or cucumber. Simple, tasty and not need to use your fingers while eating :) Besides F. and I like Italian, Indian, Thai, Mexican and even Irish cosine.

Based on these flavors, as well as our culinary preferences, we prepare our  own dishes using fresh vegetables from the nearby market. It would be a sin not to take advantage of having such a supply!

Here are some of them:
“Stir-fry” with spinach, carrots, peppers, brocolli, cabbage, green beans, black beans (canned), flavored with soy sauce and locoto. Served with rice cooked with peas (or rice noodles bought in a supermarket at a very reasonable price). Such a mix of Chinese – Indian from products ‘made in Bolivia’ :)

‘Chicken Tikka Masala’ – with the addition of cooked carrots or green beans. Served with cucumber salad with yogurt.

‘Bolivian borsch’ – cooked on the bone (or with the addition of almost- like – Polish sausage), beetroots, potatoes, carrots, beans and spinach; some apple vinegar, seasoned with salt, pepper, marjoram (which I eventually managed to find in the supermarket) and locoto, of course.

‘Vegetable soup’ – consisting of all the vegetables found in the refrigerator and cooked with tomato paste. You can add chicken – we usually prepare it separately in the oven, in herb-garlic seasoning.

Wraps’ – chicken, peppers, onions, red beans and canned corn – sliced ​​and fried with cumin and the large amounts of locoto, cooked in tomato sauce. Served in tortilja and tomato salad on the side.

‘Spaghetti bolognese’ – here, in fact the only change in a traditional recipe is a  acute addition of locoto.

‘Pasta Carbonara’ – we have it our way, but a whole is rather traditional. Served with tomatoes in olive oil and balsamic vinegar. Sprinkled with Italian herbs (grown in Bolivia:)

‘Cream ‘carrot’ soup’ – with locoto, garlic and curry. Served with chicken from the oven with herbs.

‘Baked aubergine”- sometimes with minced meat a la Bolognese sometimes without, with tomatoes and mozzarella cheese, olive oil; spiced with herbs.

‘Omelette a la Fred’ – looks like a pizza but tastes like an omelet :)

Sometimes we also eat bits of pork a la ‘steak’, fried with onion, mashed potato- carrots  and fried green beans with locoto in breadcrumbs. Sometimes I eat salad in vinegar from the jar, bought in a supermarket (produced by Bolivian own ‘Dillman’ according to a German recipe. Tastes almost like Polish one:).

For quick lunch –  fried onion, red pepper and slices of ham (or without), placed between the two tortillas and put in the oven for a couple of minutes. It is a kind of a ‘pseudo-pizza’ served with ketchup.

I admit that I have never ate so well in my life (except for home dinners of mom and dad) – and it is because vegetable prices in Europe are much higher than here. Besides – a different flavor! If we add to this some dishes with quinoa, we get a SUPER menu.

But more on that another time.

On Top *** Na dachu

Pada dzis cay dzien, ale dla nas to juz nic strasznego, poniewaz od wczoraj mamy nowy dach nad kuchnia:) Panowie budowniczy trudzili sie caly tydzien, ale w koncu skonczyli (w sam raz przed wielkim deszczem!). Pozyskanie dobrych fachowcow w Boliwii graniczy z cudem, tym bardziej bylismy wiec szczesliwi, ze nasz hydraulik ma ‘zlote rece’ oraz grupke znajomych, ktorzy mogli podjac sie pracy.

Ja, korzystajac z okazji, udalam sie kilkakrotnie na dach pod pozorem udokumentowania postepow w pracy, a tak naprawde, aby sfotografowac panow budowlancow przy naprawde ryzykownej robocie. Przez chwile moglam sie poczuc jak Lewis Hine fotografujacy Nowy Jork – z ta roznica, ze ja fotografowalam Cochabambe:) Zreszta, zobacznie sami te ‘jazde bez trzymanki’:)

***

It rains today all day long, but at last we don’t have to worry because from yesterday we have a new roof over the kitchen :) Builders have been working all week and have finally finished (in time for the big rain!). Getting the job done in Bolivia (or even starting one) is almost like a miracle, that’s why we were very lucky and happy that our plumber is a handy man and have a couple of friends who could work.

I went several times to the roof under the guise to document the progress of their work but in reality I wanted to take pictures of the builders carrying their job in a really risky way. For a brief moment I could feel like Lewis Hine photographing New York – with this difference that I was photographing Cochabamba:)