Potosi: the City ‘Worth a Fortune!’ *** Boliwiskie miasto ‘Warte Potosi!’

W XVII wieku Potosi było jednym z największych i najbogatszych miast na świecie, dzięki ogromnym pokładom srebra odkrytym w pobliskiej górze, nazwanej na te okoliczność – ‘Cerro Rico’. Jednak w XVIII wieku, pokłady srebra wyczerpały się. Zyski czerpano jeszcze z pozyskiwania cyny i innych minerałów, ale mimo to miasto zaczęło podupadać ekonomicznie.

The city of Potosi was founded in 1545, during the “gold rush” associated with the discovery in Cerro de Potosí – later known as the Cerro Rico (Rich Mountain) – large silver deposits. In a few years the settlement has attracted hundreds of thousands of Europeans and it became the official mint of Spain. Conquiscadors used native people and slaves from Africa for work – to this day it’s unknown how many of them perished in the local mines and smelters in inhumane conditions. In the seventeenth century Potosi was one of the largest and richest cities in the world. When in the XVII century silver was exhausted. Despite of discovering large amounts of tin and other minerals, the city began to decline economically.

Mimo utraty swojej świetności, Potosi zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO i dziś utrzymuje się głownie z turystyki. Jest to niewątpliwie architektoniczną perełką Boliwii – z wieloma pięknie zdobionymi kościołami, odrestaurowanymi kamienicami kolonialnymi, wąskimi uliczkami i przepięknymi widokami na Cerro Rico.

Despite losing its splendor, the city of Potosi is a UNESCO World Heritage Site and today is dependent mainly on tourism. It is undoubtedly the architectural jewel of Bolivia – with many beautifully decorated churches, restored colonial houses, cobbled streets and stunning views of the Cerro Rico.

Jedną z najbardziej okazałych budowli Potosi jest ‘Casa de la Moneda’ – niegdyś mennica Hiszpanii, zbudowana z kamienia i cegieł, jak również z drewna, które sprowadzono z innych rejonów Boliwii. Z centralnego dziedzińca, widocznego przez otwarta bramę,  uśmiecha się do nas ‘Bachus‘, którego maska zakrywa ponoć dawny herb Hiszpanii.

One of the most famous and impressive buildings in Potosi is the ‘Casa de la Moneda’ – once the mint of Spain, built of stone and brick, as well as wood, imported from other regions of Bolivia. In the central courtyard the head of  ‘Bacchus’, visible from the street through the gate, is smilling at us. They say that tt covers the former insignia of Spain.

Mieści się tutaj muzeum z wieloma cennymi eksponatami wykonanymi oczywiście ze srebra. Możemy tu także zobaczyć tysiące minerałów wydobywanych z Cerro Rico i okolicy, a także mumie pierwszych osadników europejskich. Dla mnie widok ciał dziecięcych to jednak trochę za wiele… Zresztą, takie same wrażenie wywarły na mnie rzeźby Matki Boskiej, z ‘prawdziwymi’ włosami i ubraniami, które dawno temu wyglądały jak lalki. Dziś jednak mogłyby z powodzeniem konkurować z Laleczka Chucky. Warto pamiętać, iż miasto powstało na niewolniczej pracy rdzennych osadników jak i niewolników, sprowadzanych przez konkwistadorów z Afryki. Do dziś nie ustalono ilu ludzi zginęło, pracując w kopalniach jak i przy przetopie cennych minerałów.

Casa de la Moneda houses a museum with numerous exhibits – many of them made of silver. We can also see thousands of minerals extracted from Cerro Rico and the surrounding area, as well as mummies of first European settlers. For me the sight of children ‘bodies, however was a little too much …. I had the same impression while looking at the  sculpture of Virgin Mary, decorated with the ‘real’ hair and clothes. Once, it must have looked like a doll, but today it could be a perfect model for female ‘Chucky Doll’!

Inną atrakcją miasta jest ‘Mirador‘ – kosmiczna wieża na wzgórzu, stanowiąca punkt widokowy i mieszcząca restauracje, z której można podziwiać panoramę Potosi, z cudnym widokiem na Cerro Rico. Można się tam dostać taksówką, lub pieszo – wspinaczka jednak nie należy do najłatwiejszych, ponieważ Potosi jest najwyżej położonym miastem świata  i ciężko jest czasem złapać oddech na 4,090 n.p.m.! Kiedy tam w końcu dotarliśmy, okazało się, ze wieża widokowa jest w remoncie, ale i tak było warto.

Another attraction of Potosi is the ‘Mirador’ – or a ‘space tower’ on a hill, housing a restaurant and offering panoramic views across the city and a wonderful view of the Cerro Rico. You can get there by taxi or walk. Climbing, however is not easy because Potosi is the highest city in the world and it’s really hard to catch breath at 4.090 m. Bus ride on the city’s steepest streets in the world is also an unforgettable experience (scarier that in La Paz, as less traffic means more speed).

Co jeszcze warto zobaczyć w Potosi? Otóż kościoły z fantazyjnie dekorowanymi fasadami i z bogato wyposażonymi wnętrzami (cos jednak Hiszpanie po sobie pozostawili). Mnie jednak nie było dane podziwiać tych świetności, bo miałam za mało czasu…Cóż, następnym razem!

What else could you see in Potosi? The churches of fancifully decorated facades and silver interiors (at least the Spaniards left something behind!) – but I couldn’t admire their splendor though, because I had too little time …

Niezapomnianą atrakcją jest również przejażdżka autobusem miejskim po stromych ulicach, które z calą pewnością mogą konkurować z trasami La Paz, gdzie z powodu korków autobusy nie mogą ‘rozwinąć skrzydeł’ tak jak tu:)

Dziś stosunkowo łatwo jest dojechać do Potosi – z Oruro, Sucre, czy Uyuni nawet pociągiem. Pisząc to, musze jednak napomknąć o niespodziewanych trudnościach… blokadach dróg, które w Boliwii, jak się kilka razy okazało, są dosyć częste. Nas taka blokada zastała w drodze z Potosi do Oruro. Już mieliśmy przed sobą widmo nocy spędzonej na odludziu w autobusie, kiedy okazało się, ze inny autobus tej samej firmy utknął po drugiej stronie, dzięki czemu po krótkim ‘spacerze’ w świetle zachodzącego słońca, mogliśmy kontynuować podróż. Postanowiliśmy jednak nie przesiadać się w Oruro do miasteczka Llallaqua, gdzie chcieliśmy zażyć kąpieli w gorących źródłach, i wróciliśmy prosto do Cochabamby. Być może we wrześniu, kiedy będę w Sucre, uda nam się zwiedzić (razem z moimi znajomymi studentami) także Uyuni (pustynie solna) i wpaść do Potosi? Musimy wtedy koniecznie odwiedzić nasz gościnny hostel ‘Koala’ i wybrać się na wycieczkę do czynnych wciąż kopalni legendarnego Cerro Rico.

Today it is relatively easy to get to Potosi – from Oruro, Sucre or even Uyuni by train. Perhaps in September, when I’m in Sucre, we will be able (along with my friends) to drop to Potosi again? We must then make sure to visit our friendly hostel ‘Koala’ and take a trip to the still open and working mines.

As I write this, I have to mention the unexpected difficulties … roadblocks, quite often in this part of the world. Returning to Oruro we were stopped by rocks on the road and some angry people. I had a vision of spending the night in a remote area on the bus when we heard that another bus of the same company was stuck on the other side of the blockade! And after a ‘short’ 20-minutes walk we continued our journey. We couldn’t however go to LLallaqua, to take a bath in hot srings as we had planned, so we came back to Cochabamba.

‘Cementerio de los elefantes’ *** Boliwijskie cmentarze

’33 – letni mezczyzna o imieniu Juvenal, alkoholik od 14 roku zycia, decyduje spedzic swoje ostatnie dni na ‘Cmentarzu dla Sloni’ (Cementario de los Elefantes)- ulubionym lokalu miejscowych alkoholikow w La Paz. W owym barze znajduje sie ‘Pokoj Prezydencki’, w ktorym Juvenal zostaje zamkniety wraz z wiadrem alkoholu. Bohater spedza w nim ostatnie 7 dni zycia, rozpamietujac swoje trudne dziecinstwo i pelna przemocy mlodosc, powoli zapijajac sie na smierc.’

Nie jest to idealny film na niedzielne popoludnie, ale praca domowa zadana przez moja nauczycielke hiszpanskiego. Niestety nie doszukalam sie ‘obiecanych’ napisow w jezyku angielskim na dvd, ale czego mozna sie spodzieac od kopi zakupionej od ulicznego sprzedawcy za ‘cale’ 4bs (€ 0,40)? Prawde mowiac, swietna gra aktorska,  rezyseria a przede wszystkim piekna muzyka Hauscara Bolivara, sprawila, ze napisy staly sie zbedne. Jest to film o umieraniu, ale takze o zyciu nieszczesnej czesci spoleczenstwa boliwijskiego, zamroczonej alkoholem i innymi uzywkami (tak zwanych ‘cleferos‘), ale nieoderwanej zupelnie od brutalnej rzeczywistosci. Bohater filmu jest zarowno ofiara jak i przestepca – noszacy znamie trudnego dziecinstwa, jako dorosly czlowiek decyduje sie pomagac w zabijaniu niewinnych ludzi z cala tego swiadomoscia. Przy okazji, dowiadujemy sie o czarnej tradycji ludu Aymara, zamieszkajacego La Paz, wedlug ktorej aby moc wybudowac nowy dom, nalezy zlozyc ofiare ludzka Matce Ziemi ‘Pachamama’. Podobno wiele jest domow w najwyzszej stolicy swiata, zbudowanych na szczatkach ludzkich… Zreszta nie tylko tam. Ja osobiscie mam nadzieje, ze w przesady te wierza tylko nieliczni i pocieszam sie tym, ze mieszkam w Cochabambie – miescie ludu Kechua:)

’33 – year old man named Juvenal, alcoholic since 14 years old, decides to spend his last days in the ‘ Elephants’ Cemetery’ – a favorite bar for drunk locals in La Paz. At the bar there is a ‘Presidential Room’, in which Juvenal is locked, along with a bucket of alcohol. The man spends in his last 7 days, thinking about his difficult childhood and violent youth, slowly drinking to death.’

This isn’t a perfect movie for a Sunday afternoon, but homework from my Spanish teacher. Unfortunately, I did not find ‘promised’ subtitles in English on dvd, but what can you expect form a copy purchased from a street vendor for the ‘whole’ 4BS (€ 0.40)? In fact, the great acting, directing and above all the beautiful music by Hauscara Bolivar, made the translation unnecessary. This film is about dying, but also about the life of the unfortunate people of Bolivian society, muddled by alcohol and drugs (so-called ‘cleferos‘), but not completely detached from the brutal reality. The protagonist is both victim and offender – bearing the mark of a difficult childhood, as an adult he decides to help in the killing of innocent people. I’ve learnt about Aymara people’ black tradition, according to which in order to build a new house, they should offer a human sacrifice to Mother Earth ‘Pachamama’. Apparently a lot of homes in the highest capital of the world, was build on the human remains … And not only there. I personally hope that there are not so many people believing in that tradition and I cheer the fact that I live in Cochabamba – the city of Quechua people :)

No dobrze, od filmu przechodze do tematu CMENTARZY w Cochabambie. Jest takie powiedzenie: ludzi poznaje sie po tym, jak traktuja zmarlych. Tutaj zmarlych traktuje sie z wielkim szacunkiem o czym swiadcza duze, zadbane cmentarze. W swoim czasie odwiedzilam 4 z nich: prywatny, boliwijski, arabski i niemiecki. Niestety pominelam cmentarz zydowski, z braku czasu. Na cmentarzu prywatnym, polozonym na obrzezach miasta, tuz u podnoza gor, znanjduja sie groby rodziny Freddiego. Przypomina on cmentarze znane z filmow amerykanskich – rozlegly park z krotko przycieta trawa i bialymi plytami nagrobnymi w ziemi. Do tego gdzie niegdzie drzewa i sztuczna laguna, za ogrodzeniem piekny widok na gory a od strony wejscia biay portyk, kwiaciarnia i parking. W wielu miejscach zamontowane sa krany z woda i kosze na suche kwiaty. Pieknie, skromnie, czysto i spokojnie.

Well, from the film I go to topic of CEMETERIES in Cochabamba. There is a saying: you can know people from how they treat their dead. Here the dead are treated with great respect as I could see in big, well-kept cemeteries. At the time I visited four of them: private, Bolivian, Arabic and German. Unfortunately I missed Jewish one from  the lack of time. The private cemetery, situated on the suburbs of the city, right at the foot of the mountains, has the graves of the Freddy’s family. It is similar to the cemeteries we see in American films – a large park with short-cut grass and white graves in the ground. There are some trees here and there and an artificial lagoon, and a white portico, flower shop and parking at the entrance. In many places there are taps with water and bins for old flowers. Very fine, modest, clean and quiet place.

Cmentarz publiczny jest podzielony na stara i nowa czesc, a takze na te bogatsza i biedniejsza. Czesc stara i bogatsza sklada sie z nagrobkow, czasem ozdobionych figurami aniolow, czy swietych, czasem popiersiem zmarlego oraz grobowcow rodzinnych w formie przeroznych stylow architektonicznych – od greckiego antyku, po Egipt. Czyli podobnie jak w Europie.

Public Cemetery is divided into old and new part, and also the rich and poor. Richer and the old parts consists of tombstones, sometimes ornamented with statues of angels or saints, sometimes a bust of the deceased, and the family tombs in the form of diverse architectural styles – from Greek antiquity, to Egyptians. Just like in Europe.

Nowa i biedniejsza czesc cmentarza wyglada jak… nasze polskie blokowisko! Z jednym wyjatkiem, ze zamiast mieszkan, w sciany wmurowane sa ..no wlasnie, trudno mi jest znalezc odpowiednia nazwe….skrzynki grobowe? Jedna obok drugiej. W kazdej skrzynce znajduja sie prochy zmarlego w ozdobnym naczyniu, kwiaty, czasem tez zdjecia i pamiatki rodzinne. Skrzynki te, sprzedawane w wielu przeznaczonych do tego sklepach, zrobione sa zwykle ze szkla i metalu, zamykane na klodke. Czasem mozna kupic taka z melodyjka.

New and poorer part of the cemetery looks however like a… housing estate! With one exception that instead of flats, there are embedded in the wall … well, it is difficult for me to find the right name …. funerary cases? Side by side. In each box we can see: the ashes of the deceased in a decorative container, flowers, sometimes pictures and family heirlooms. These boxes are usually made of glass and metal with a padlock. Sometimes you can buy a case with the melody.

Cmentarz ten odwiedzilam w Dzien Matki, mozna wiec bylo tu spotkac tlumy, calymi rodzinami odwiedzajace swoich bliskich. Byl takze i pogrzeb – z wieloma zalobnikami, orkiestra i kwiatami. Prawie jak u nas. Wlasnie – prawie. Podczas zwiedzania, kilka razy natknelismy sie na muzykantow grajacych dla zmarlego, ktorym wtorowala spiewem rodzina. Musze przyznac, ze widok to niecodzienny, bardzo jednak rozczulajacy i pozytywny. Na naszych cmentarzach przewaznie recytuje sie modlitwy o szybkie zbawienie duszy zmarlego. Tutaj spiewa sie piosenki, ktorych  zmarly sluchal podczas swojego ziemskiego zycia. Ba! Widzialam na jednym z nagrobkow kieliszek alkoholu przyniesiony przez rodzine, bo zmarly lubil sobie wypic za zycia:)

I visited this cemetery on Mother’s Day, so it was very crowdy there, with whole families visiting their loved ones. There was also the funeral – with many grieving people, the orchestra and flowers. Almost like in Europe … right – almost. During the visit,  we met several times the musicians playing for the deceased together with singing family. I must admit, the scene was unusual to me, but also very sentimental and positive. In our cemeteries people usually recite prayers for a quick salvation of the soul of the deceased. Here people sing songs, that deceased was listening to during his earthly life. Bah! I saw on one of the tombs a glass of alcohol brought by the family, just because the deceased liked to have a drink during his life :)

Tak na marginesie, dzien Wszystkich Swietych (a raczej Zaduszki 2-go listopada) w Boliwii swietuje sie podobnie jak w Meksyku, gdzie rodziny urzadzaja przyjecie na cmentarzu, przynoszac jedzenie, picie, tanczac i spiewajac! I pomyslec, ze u nas Kosciol wyplenil obrzadek ‘Dziadow’….. Z tego gwarnego, ‘pelnego zycia’ cmentarza przenieslismy sie na sasiadujacy z nim cmentarz arabski. Zaznaczam jednak, ze nie jest to miejsce pochowku muzulmanow, ale katolikow arabskiego pochodzenia, ktorych w Cochabambie nie brakuje. I tutaj – cisza. Brame otwiera nam dziewczynka, ktorej rodzina mieszka w przycmentarnym domu i opiekuje sie dobytkiem. Wzdluz zadrzewionej alei (drzewa, z tego co pamietam, zostaly sprowadzone z Palestyny) znajduja sie grobowce rodzinne, ozdobione arabskimi ornamentami i zlotymi kopulami; dalej kaplica i pobielane sciany ze skrzynkami. Takie same, jak na cmentarzu obok.

By the way, All Saints’ Day (or rather All Souls’ Day on the 2nd of November) is celebrated in Bolivia like in Mexico, where families make parties on cemetery, with food, drink, dancing and singing! It’s so sad that catholic Church ‘killed’ very similar tradition of ‘Dziady‘ in Poland…. From this busy, ‘full of life’ cemetery, we shifted to the adjoining Arabic cemetery. Please note, this is not the burial place of Muslims, but Arab-Catholics, who live in Cochabamba in a big number. And here – silence. Gate opens to us a girl whose family lives in cemetery’s home and is looking after it. Along the tree-lined avenues (trees, from what I remember, were brought from Palestine), there are family tombs, decorated with golden ornaments and domes, a chapel and white wall with the boxes. The same as in the last cemetery.

Za kolejna brama znajduje sie maly cmentarz niemiecki. I tutaj nic mnie juz nie zaskakuje – tak samo jak u nas. Nagrobki, krzewy, gdzie niegdzie lawki. Miejsce spokojne, zadbane, kojarzace sie z … domem.  Co ciekawe, nasza przewodniczka Marusela, ktora jest pochodzenia arabskiego, i ktora notabene ma dziadka w poprzednim miejscu, powiedziala, ze cmentarz niemiecki podoba jej sie najbardziej.

Next door is a small German cemetery. Here, nothing surprises me anymore – there are tombstones, shrubs and benches like in Poland. Place is quiet and neat. Interestingly, our ‘guide’ Marusela, who is of Arabic origin, and who has a grandfather at the previous place, said that she likes the German cemetery most.

Mnie jednak brakowalo tutaj gwary, spiewu i roznorodnosci publicznego cmentarza boliwijskiego. Podobalo mi sie tam wszystko, no moze za wyjatkiem widoku chlopczyka sikajacego posrodku ‘blokowiska’.

As for me, it was missing liveliness, singing and variety found in Bolivian public cemetery. I loved everything there, except maybe for the view of a boy pissing in the middle of an estate;)

The Children of Quechua *** Dzieci Keczua

Keczua był językiem urzędowym imperium inkaskiego aż do jego upadku, a po konkwiście do jego rozpowszechnienia przyczynili się misjonarze, przyjmując go za oficjalny język ewangelizacji. Obecnie językiem keczua posługuje się ok. 10 mln osób, głównie w Andach, od Argentyny, przez Ekwador aż po Kolumbię, a w Peru oraz Boliwii jest on jednym z języków urzędowych (obok hiszpańskiego, ajmara i guarani). Z języka keczua wywodzą się takie wyrazy, jak inka, lama, puma, kauczuk, kondor czy guano. Większość mieszkańców Cochabamby i okolic stanowa rdzenni Indianie Keczua, jest to wiec język, który można usłyszeć na ulicy czy jarmarku, choć często w połączeniu z hiszpańskim.

Quechua is the most widely spoken language family of the indigenous people of the Americas, with a total of 8 to 10 million speakers. Once, the official language of the mighty Inca Empire, today Quechua has the status of an official language in Bolivia (along with Spanish, Aymara and Guarani) and Peru, and it’s spoken also in Equador, Colombia and Argentina. The words like lama, Inka, puma, kondor, guano come from Quechua. Many of Cochabambinos (people of Cochabamba) have Quechua roots therefore this is the language you can hear often beinng spoken on the street or on the market, sometimes mixed with Spanish.

Język keczua podobno nie jest trudny – kiedy dostałam do przeczytania fragment podręcznika dla studentow uniwersytetu w Cochabambie, nauczycielka była zaskoczona, z jaką łatwością wymawiam wyrazy. Jest w nim jednak kilka dźwięków, które dla mnie są nie do opanowania, np. typowo francuskie ‘r’. , a jedynymi wyrazami, które udało mi się zapamiętać z lektury, to ‘tata’ i ‘mama’!

They say that Quechua language isn’t difficoult and when I got a student’s book to read, the teacher was impressesd by my pronunciation. However, I found it hard to pronounce the ‘french r’ and, because this language is so different from everything I knew, I only remembered two words from my reading: ‘mama’ and ‘tata’!

To właśnie ze studentami Uniwersytetu San Simon w Cochabambie i ich charyzmatyczną nauczycielką języka keczua, udaliśmy się do malej szkoły podstawowej  na obrzeżach miasta: Instituto Technico Vocaciona Franz Tamayo w Nucleoñata. Studenci przygotowali dla uczniow teatralne przedstawienia popularnych bajek w języku keczua – co było w zasadzie egzaminem końcowym przedmiotu. Kiedy przybyliśmy na miejsce, dzieci przywitały nas z pewną rezerwą, która po krótkim czasie zamieniła się w czystą radość!

‘Instituto Technico Vocaciona Franz Tamayo’ in Nucleoñata is a small school on the suburbs of Cochabamba, Bolivia. Many of its young students come from indigenous Quechua families, that are the majority of Cochabambinos. I had an opportunity to visit this school with the students of San Simon University in Cochabamba and their Quechua language teacher, who were going to perform Quechua tales, as a part of their final assignment. At the beginning, the children greeted us with some reserve, which fastly changed into pure joy!

Dzieci tak zafascynowane były moim aparatem z wielkim obiektywem, że co chwila prosiły mnie o zrobienie im zdjęcia – cóż, mnie prosić nie trzeba – byłam w swoim żywiole:) W pewnym momencie zrobiło się jednak tak gęsto, ze musiałam schować aparat i zrobić sobie przymusowa przerwę. W trakcie przedstawień, postanowiłam ‘ukryć’ się przed dziećmi na schodach, co dało mi także okazje fotografowania ich reakcji na to, co działo się na scenie. Był to bardzo udany dzień dla wszystkich, zarówno studentów uniwersytetu jak i uczniów, i pracowników szkoły. Dla mnie był to czas do zadumy, nad trudnymi warunkami, w których tym dzieciom przyszło się uczyć (nauczycielom tez nie jest łatwo). Niesamowite jest jednak to, ze mimo skromnych warunków bytowania, dzieci te były pełne radości i ufności w stosunku do przybyszów, a także owej ‘dziecięcej niewinności’, którą niestety zatracili mali mieszkańcy bogatego Zachodu.

The project was very successful and was revived by children (and employes of school) with a great interest. And this huge stir and great joy amongst young pupils of Franz Tamayo school, is the best visible on my photographs! It was very humbling to see that even despite poor conditions in which pupils have to study and teachers work, they still manage to be happy with little things in life. The children were also trusty in relation to the newcomers, and had that child ‘innocence’, which the little inhabitants of the rich West had already lost.

Więcej/ more —> Behance/ The Children of Quechua.

Tarata & Laguna La Angostura *** Wokol Cochabamby

W końcu udało mi się ‘wydostać’ z Cochabamby! Przyznam, ze po miesiącu spędzonym w betonowej dżungli, z utęsknieniem patrzyłam codziennie na góry otaczające miasto – z okien apartamentu…. Tak już jednak mam, ze patrzenie mi nie wystarczy i jak Apostoł Tomasz, musze dotknąć, by uwierzyć;)

Wraz z nasza znajoma Marucella i jej synem Adrianem, wybraliśmy się samochodem na krótka wycieczkę do Taraty – małego miasteczka (pueblo) oddalonego o niecałe 30 km od Cochabamby. Jakaż ulga było widzieć rozlegle przestrzenie wiejskich krajobrazów oraz oddychać czystym powietrzem! Z tym czystym powietrzem to przesadzam, ponieważ było ono tak samo suche i pełne kurzu jak w mieście, ale przynajmniej nie wdychaliśmy spalin.

Droga do Taraty na większym odcinku to szeroka, asfaltowa dwupasmówka (a bardzo często nawet trzypasmowa), która w miarę oddalania się od Cochabamby, staje się bardziej wyboista i podziurawiona. Musze przyznać, ze po raz pierwszy zapięłam pasy siedząc z tylu samochodu (w Boliwii pasy nie są obowiązkowe), ponieważ nie ma tutaj w zasadzie ograniczeń prędkości! Zarówno w mieście jak i w terenie otwartym, o ile warunki pozwalają, kierowcy przyciskają pedał gazu ile się da! Oglądając stan nawierzchni z okna małego samochodu ‘Toyota’, różne dramatyczne wizje wylegają się w głowie.

Cale szczęście, na miejsce dotarliśmy cali i zdrowi – tylko samochodowi trochę się oberwało podczas objazdu wąską, kamienistą dróżką, na której musieliśmy mijać się z innymi pojazdami.

Żeby jednak Tarata nie stała się celem podroży samym w sobie, zatrzymaliśmy się kilka razy po drodze, na podziwianie widoków i zdjęcia. O ile łatwo jest fotografować krajobraz, z ludźmi już tak gładko nie szło, tym bardziej wiec cieszyliśmy się, kiedy miejscowa kobieta zgodziła się na mała sesje w swojej zagrodzie. Później przyszedł jej mąż i tez nie miał nic przeciwko.

Zachęceni tym pierwszym pozytywnym kontaktem z okoliczna ludnością, postanowiliśmy popytać innych napotkanych ludzi o możliwość fotografowania ich podczas pracy – niestety z gorszym skutkiem.

Po drodze, zatrzymaliśmy się także na krótka chwile przy malej białej kapliczce, do której każdego miesiąca pielgrzymują setki ludzi. Niestety, nie zrozumiałam dokładnie z jakiego powodu to miejsce czczone jest w ten szczególny sposób, ale na pewno jeszcze do tego tematu powrócę.

Tarata, niegdyś bogata i prężnie rozwijająca się stolica prowincji Clisa, zamieniła się w senne miasteczko z podupadającą, aczkolwiek wciąż piękną architektura kolonialną. Tutaj ‘konserwacja’ zabytków nie oznacza ratowania obiektu czy przywracania jego dawnej świetności, lecz tylko dopilnowanie, żeby budynek nie został zburzony, aby nie wybudowano obok architektonicznego potwora. Cóż, w Polsce często jest podobnie – kiedy nie ma pieniędzy na restauracje, właściciele czekają na samoistne zawalenie się zabytku…

 

Niektóre źródła podają, ze Tarata liczy sobie 8 tysięcy mieszkańców, inne – ze 3 tysiące. Ja przychylam się do tej drugiej informacji, jako ze w czasie naszej wizyty, a było to późnym popołudniem, na ulicach widzieliśmy tylko dzieci szkolne i staruszków. Poza tym, większość pokolonialnych domów była opuszczona i, jak już wcześniej wspomniałam, bardzo zaniedbana. Podobno mieszkańcy wyemigrowali za chlebem do pobliskiej Cochabamby albo za granice, zostawiając swoje domostwa na laskę losu.

Najbardziej reprezentacyjne budynki miasteczka to kościół (klasztor) San Jose i kościół Świadków Jehowy. Także cześć budynków otaczających główny plac została odremontowana. Przy placu znajdują się sklepiki, kościół, jest tez informacja turystyczna! Niestety, my przybyliśmy do Taraty późno, wszystko wiec było już pozamykane.

Z fotograficznego punktu widzenia wyprawa ta okazała się prawdziwa klapa, ponieważ ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały tylko polowe elewacji budynków. Również mieszkańcy Taraty nie okazali się zbyt gościnni (oprócz starszego pana siedzącego na progu swego domu) i na długi czas pozostanie mi w pamięci obraz staruszki, zamierzającej się na nas z kamieniem w dłoni i wykrzykującej cos w miejscowym języku ‘keczua’…

 

Ku mojej uciesze, następnego dnia wybraliśmy się z kuzynem Freddiego i jego zona nad jezioro Laguna de Angostura, które mijaliśmy w drodze do Taraty. Ten sztuczny akwen wodny, zbudowany z pomocą meksykańskiego rządu w 1945 roku, jest głównym zbiornikiem wody pitnej dla miasta Cochabamba. Jezioro jest również popularnym miejscem odpoczynku dla okolicznej ludności, która przybywa tu by popływać, połowić lub zjeść świeżą rybę w jednej z wielu restauracji.

Musze przyznać, ze to ogromne rozlewisko wyglądało imponująco na tle górskich szczytów Sierra de Coochabamba, ale kiedy pierwszy raz ujrzałam mętne wody Angostury, to myślałam, ze  widzę pofalowana piaszczysta plażę o jasnożółtym kolorze, a nie wodę!

Nasi przyjaciele zabrali nas w ustronne miejsce, gdzie mogliśmy podziwiać krajobraz w świetle zachodzącego słońca i z pasącymi się na brzegu owcami. Ponieważ niebo tego dnia było zachmurzone (!), krajobraz do złudzenia przypominał nam Irlandie – brakowało tylko soczysto zeilonej trawy…

***

In the end I managed to ‘get out’ of Cochabamba! I admit that after only a month spent in this town, I looked eagerly every day at the mountains surrounding the city – from the windows of the apartment …. For me though, looking is not enough and like the Apostle Thomas, I have to touch it to believe it ;)

Along with our friend Marucella and her son Adrian, we went on a short trip by car to Tarata – a small town (pueblo) less than 30 km away. What a relief it was to see vast spaces of the countryside and breathe with clean air! Well, I might be exaggerating with clean air, because it was just as dry and dusty as in the city, but at least I wasn’t breathing fumes.

Two ways road to Tarata is quite wide and well paved, although very often it turns into tree-way. Further away from Cochabamba, it becomes more rocky and full of holes. I must admit, that I fastened my seat belts for the first time when sitting on the back of the car (in Bolivia belts are not mandatory), because in here there is no speed limits! Both in the city, and in open areas, where conditions allow, the driver pushes the gas pedal as much as possible! Watching from the window of a small Toyota the condition of a road surface and fast passing cars, various dramatic visions hatch in the head.

Fortunately, we reached our destination safe and sound – just a little car got a bit of a hit during the de –  tour by narrow, stony path, trying to fight it’s way meeting with other vehicles. A few times we stopped along the way, to admire the views and take some pictures. While it was easy to photograph landscape, with people it didn’t go so smoothly, that’s why we were very happy when local woman agreed to a little session in her yard. After a while her husband also joined us, smiling and greeting us in his home. Encouraged by this first contact with native inhabitants, we decided to ask around other people about the possibility of shooting them at work – unfortunately with poor results. So we remained just snapping pictures from behind tinted car windows.

Along the way, we also stayed for a short time at a small white chapel, that is a place of pilgrimage of a hundred of people every month. Unfortunately, I did not understand exactly why the place is so special, but certainly I will come back to this subject later on.

Tarata, once rich and thriving capital of the province Clisa, has turned into a sleepy town with a declining but still beautiful colonial architecture. Here, ‘conservation’ does not mean saving historic buildings or restoring their former glory, but only, making sure the building was not destroyed, or no one builts next to it an architectural monster. Well, in Poland, is often similar – when there is no money for restauration, owners wait until the monument collapse …..

Some sources say that Tarata has eight thousand inhabitants, others – three thousand. I am inclined to the latter information as at the time of our visit,in late afternoon, we only saw school children and the elderly. In addition, most  colonial buildings were abandoned and, as I mentioned earlier, very neglected. Apparently the inhabitants emigrated in search of bread to nearby Cochabamba or abroad, leaving their homes to their fate.

The most representative buildings of the town was the church (monastery) of San Jose and the church of Jehovah’s witnesses. Also some of the buildings surrounding the main square were restored, with other church numerous shops and even tourist information! Unfortunately, we arrived in Tarata too late and everything was closed.

From the photographic point of view, the expedition became a real flop – because the last rays of the setting sun lit up only half of the building’s facade. Unfortunately, residents of Tarata weren’t too hospitable (except the old man, sitting on the threshold of his house) and for a long time it will remain in my memory the image of old woman with the stone in her hand, shouting something in her native language ‘keczua’…..

To my delight, the next day we went, with Freddy’s cousin and his wife to the Laguna de Angostura that we passed on the way to Tarata. La Angostura is an artificial lake built with the help of Mexican goverment in 1945 (hence is also called Laguna de Mexico), and main water supply for the city of Cochabamba. It is also a vivid tourist attraction for locals who come here for a boat ride or to eat a fresh fish in one of the restaurants.

I must admit, a huge pool of water looks impressive with mountains of Sierra de Coochabamba in the background, but when I first saw the muddy waters of Angostura, I thought that I see undulating sandy beaches of pale yellow color, instead of water!

Our friends took us to a quiet place where we could see the lake in the sunset with some grazing sheep on the shore. Because the sky was overcast that day (!), landscape resembled Ireland –  just lush green grass was missing  somewhere….

Fruitful Cochabamba *** Owocowa Cochabamba

Na sobotnim bazarze w Cochabambie (Mercado America) można znaleźć prawie wszystkie owoce: jabłka, gruszki, truskawki, banany, mandaryny i inne cytrusy, winogrona, melony i arbuzy, brzoskwinie, etc. My robimy z nich codziennie przepyszne bomby witaminowe – przeciery i soki.

On Saturday’s bazaar in Cochabamba (Mercado America) you can find almost all kinds of fruit: apples, pears, strawberries, bananas, mandarins and other citruses, grapes, melons etc., from which we always prepare delicious daily vitamin bombs – smoothies and juices.

­­

Pomiędzy popularnymi owocami zdarzają się odmiany niemal całkowicie nieznane w Polsce jak czirimoja (Annona, Cherimoya, u nas znany jako flaszowiec) – owoc w kształcie serca, ukryty pod smocza skora. Od pierwszego spróbowania stal się on ulubionym owocem Freddiego – dla mnie jednak jest za słodki. No właśnie – soczysty, kremowy miąższ czirimoji można porównać do smaku ananasa z mango. Czirimoja, mimo iż pochodzi z Ameryki Południowej, jest bardzo droga – za kilogram (owoc średniej wielkości) płaci się 20 – 25 boliwianos (przypomnę tylko, ze zarobki w Boliwii zaczynają się od około 6bs. na godzinne). Bardzo popularne w Boliwii są natomiast lody o smaku czirimoji. Nie musze dodawać, iż są strasznie słodkie:)

Among the popular fruit, there are almost completely unknown in Poland varieties like chirimoya – heart-shaped fruit with peel like dragon skin. From the first try, it became Freddy’s favorite, but it is too sweet for me. Its lush, creamy flesh can be compared to the taste of pineapple with mango. Chirimoya, although it comes from South America, is very expensive here – we pay 20 – 25 bolivianos per kilo (fruit of medium size). I just remind you that the earnings in Bolivia start from about 6 BS. per hour, so it’s rather rarely treat. Very popular, however, is chirimoya-flavoured ice-cream, sold in every good heladeria.

IMG_2797

_MG_1337

Innym ciekawym owocem jest marakuja oraz inna odmiana tego owocu – granadilla. Ten tropikalny owoc ma twarda skórkę i nieokreślonego koloru miąższ z pestkami, który wcale nie wygląda apetycznie, ale smakuje jak przejrzały agrest! Mnaim, mniam.

My favourite is the passion fruit and its ‘sister’ ‘granadilla‘. This tropical fruit has a hard skin and flesh of indeterminate color with seads, which does not look appetizing, but tastes to me like a very ripe gooseberries! Yummy.

Dziś na bazarze dostaliśmy w prezencie (przy zakupie truskawek) – karambole. Uwielbiam te nazwę – przypomina mi znana z pewnej polskiej kreskówki o smoku Wawelskim – karamba!:) Ten gwiaździsty owoc smakuje smakuje jak jabłko, gruszka i wszystkie owoce cytrusowe razem wzięte, czyli jednym słowem jest bardzo kwaśny (karamba! aż mi skora zeszła z warg)! Posiada również przepiękny zapach. Karambola nie pochodzi z Ameryki Południowej, ale z Indonezjii! No proszę, jaki ten świat mały:)

Today at the bazaar we got as a gift (with the purchase of strawberries) – one carambola. I love that name! I have not tried this starry fruit yet, but apparently it tastes like an apple, pear and citrus fruits all together! (After writing the last sentence I ran to the kitchen, and I can now confirm that karambola tastes like …… unripe gooseberry! It’s so sour that I lost the skin on my lips :)

W prezencie, za zakupy u innego sprzedawcy, dostaliśmy podłużny owoc cytrusowy, w środku przypominający marakuję, który wykrzywił moja twarz jak szklanka soku z cytryny. Niestety, jego nazwy nie pamiętam. Na bazarze poinformowano nas, iż z jego miąższu przygotowuje się orzeźwiający ( a jakże!) napój, z dodatkiem dużej ilości cukru.

As a gift for purchases from other vendors, we’ve got oblong citrus fruit (which name I do not remember), with soft flesh, almost like a passion fruit, that frowned my face like a glass of lemon juice.The fruit is used to prepare a refreshing drink, with a lot of sugar, of course!

Zakochaliśmy się natomiast w papai, przede wszystkim ze względu na cenę, choć musze przyznać, iż nie była to miłość od pierwszego wejrzenia czy spróbowania. Smakiem przypomina mi niedojrzałego melona. Z wyglądu papaja wygląda niepozornie, często nieapetycznie, zwłaszcza gdy jest poobijana, i pokryta właściwą sobie zielona pleśnią, ale jej dobroczynne właściwości mówią same za siebie: bogata jest w witaminy A,C,B i różne inne zdrowotne pierwiastki.

Papaya became one of our favourite fruits became mainly because of its price, as it wasn’t a love from the first sight taste. It tastes to me a bit like a melon. Looks simple in appearance, often quite unappetizing, especially when it is battered and covered with green spots of mould (harmless as they say), but its beneficial qualities speak for themselves, as papaya is full in vitamin A, C, B and other healthy stuff.

_MG_2007

Przepadamy także za innym egzotycznym owocem – mango, pachnącym ‘świerkowo’. Owoc pochodzący z Azji, jest bardzo rozpowszechniony w Ameryce Południowej, gdzie można spotkać różne rodzaje: od czerwono- pomarańczowego, które znamy w Europie, po tzw. ‘rzeczne mango’, które jest małe i zielone. Przez ostatnie dwa miesiące, mango gościło na naszym boliwijskim stole codziennie, jako bardzo pożywne i smaczne śniadanie. Niestety, sezon (grudzień- styczeń) już się skończył i już nas na nie nie stać – dziś jedno mango kosztuje 10 bs., w sezonie 2bs. – zaczęliśmy wiec jeść jabłka, banany (najtańsze owoce w Boliwii – 10 za 3 bs.) i śliwki ‘węgierki’, których zbiór właśnie się rozpoczął.

We fell in love also with other exotic fruit – mango, tasting and smelling like a ‘Christmas tree’. Mango, although native to Asia, is very popular in South America, and many different species grow here – from orangy-red that we know best, to small grin ‘river-mangoes’, that are quite small. For the last two months, we have been eating mango every day for breakfast. Unfortunately, the mango season (December-January) is over now and we can’t afford it anymore – today one mango, imported from Chile or Peru, costs 10 bs. comparing to only 2 bs. in a season. So we started eating apples, bananas (the cheapest fruit in Bolivia – 10 for 3 bs.) and plums that season has just begun.

_MG_1284

A ostatnio, dzięki blogowi Pojechanej (do Chin), poznałam nazwę kolejnego dziwnego owocu, jakim jest jabłko nerkowca (lub nanercza zachodniego, bądź jabłko cashew). Przyznam, kiedy zobaczyłam to dziwne czerwone jabłko z czymś co przypomina zielona fasole na spodzie, nie za bardzo wiedziałam, z czym to się je i w rezultacie w ogóle tego nie spróbowałam. Po ukrojeniu kawałka, nie pachniał on apetycznie (skojarzenie miałam z owocem noni). A szkoda, bo podobno owoc zawiera dużo witaminy B i C, a przygotowuje się z niego marmolady, galaretki, bądź je na surowo. Dzięki Bogu nie ruszałam jednak tego orzecha, bo sok z jego skory jest ponoć żrący! Okazuje się również, iż jabłko wcale nie jest owocem, tylko zgrubiałą częścią łodygi, a orzech, nie jest orzechem, tylko nasionem! Skomplikowane.

Recently, I learnt a name of another strange fruit, which is the cashew apple. I admit, when I saw a strange red apple with something that resembles green bean on the top, I had no idea how to eat it. After cutting a  piece, it didn’t smell appetizing (just like a noni fruit). It’s a  pity, because apparently this fruit contains a lot of vitamin B and C, and can be eaten raw or as jam and jelly. Thank God, however, that I didn’t touch the nut, as its skin juice apparently is very irritating to the skin! It turns out, that the apple isn’t fruit at all – only thickened part of the stem, and a nut is in fact a seed! Complicated.

IMG_9582

Na koniec poczciwy kokos, którego może nie jemy w całości, a jedynie pijemy jego sok, zawierający proteiny, antyoksydanty, witaminy, minerały itp. Ciekawostka jest, iż nazwa ‘coco’ z portugalskiego, znaczy tyle co głowa lub czaszka, a woda kokosowa to w zasadzie zawiesina endospermy:) Na straganie można poprosić o otwarcie skorupy owocu, co nie jest wcale takie skomplikowanie, ale trzeba wiedzieć jak się do tego zabrać, i poprosić o słomkę. Cena – około 8 bs. Pyszne, orzeźwiające i zdrowe. A w domu, po rozbiciu skorupy na kawałki, można zjeść jego biały, aromatyczny miąższ – doskonale źródło błonnika.

At the end – good old coconut. We only drink its juice, containing proteins, antioxidants, vitamins, minerals, etc. Interestingly, the name ‘coco‘ means ‘the head or skull’ in Spanish, and coconut water serves as a suspension for the endosperm of the coconut during its nuclear phase of development :) At the market, you can ask to open the shell of the fruit (which is not all that complicated, but you have to know where to start) and ask for a straw. Fresh coconut is about 8 bs. Delicious, refreshing and healthy. And at home, after breaking its shell into pieces, you can eat the white, fragrant flesh – an excellent source of fiber.

IMG_3888

Czegóż nie ma w słonecznej przez cały rok Cochabambie!! Otóż, nie ma: pomarańczy (choć cały czas widujemy je na ulicach, gdzie kobiety robią z nich świeży sok i rozwożą go wózkami), jagód, wiśni, porzeczek… No ale, cos za cos:) Czasem można spotkać maliny, ale ich ceny są astronomiczne.

Niestety, niektórzy mieszkańcy Boliwii zdaja się nie doceniać tej obfitości owoców i bardzo rzadko je jedzą – jeżeli już to w formie dodatku do deserów. Za to bardzo popularne są tutaj owoce sztuczne – z gliny, szkła, papieru, którymi dekoruje się kuchnię. Prawda, ze te świeże wyglądają lepiej?

Cochabamba, sunny and warm all year round, seems to have everything! Well, almost: we can’t buy oranges (although I see them on the streets, where women make fresh juice of it), blueberries (sometimes you can buy them, but at astronomical prices!), cherries, currants … You just can’t have everything, can you?

Is it interesting that Bolivians don’t eat much fruit (nor vegetables) – unless as a part of a dessert. And very often you can see fake fruit on the kitchen’s table – made of ceramics, paper or plastic. I do prefer real ones, don’t you?

Polecam lekturę artykułu Kochamy Peru – zycie w dawnej krainie Inkow’ o innych egzotycznych owocach, które są niemal zupełnie nieznane w Europie, a które w tej części świata spotyka się na każdym bazarku, oraz moj artykuł o ‘owocowych potworkach‘:)

IMG_8936

Cheers! Salut! Na zdrowie!