Tropical ‘Jardin Botanico’ in Santa Cruz *** Z wizyta w ‘ogrodzie botanicznym’

Od ponad miesiaca planowalam wycieczke do ogrodu botanicznego w Santa Cruz, ktory na wszystkich ulotkach turystycznych jawil sie jako raj na ziemi. Raj tropikow:)

Wyobrazalam go sobie jako wieksza, bardziej kolorowa i goraca wersje ‘Botanic Gardens’ w Dublinie, ktory wlasnie tak zapamietalam:

IMG_0398

IMG_0458

IMG_0484

IMG_2877

IMG_2888

IMG_0435

IMG_2937

IMG_2930

A tak ‘Jardin Botanico’ w Santa Cruz wygladal w rzeczywistosci:

IMG_0140

IMG_0157IMG_0146

IMG_0148

IMG_0144

IMG_0150

Coz, w tym przypadku rzeczywistosc nie przerosla oczekiwan… A szkoda.

Nieznosny upal, to jedyne co zgadzalo sie z moja wizja. Zamiast bujnej roslinnosci, otoczeni bylismy przez chmary komarow, ktorych nie odstarszal zapach srodka przeciw komarom (moze dlatego, ze zmieszany byl on z naszym potem?).

‘Jardin Botanico‘ polozony jest 8 km od centrum Santa Cruz, 3 bs. autobusem z bazaru ‘Los Pozos’. Moge powiedziec, ze byly to 3 bs. wyrzucone w bloto (chociaz jakby doliczyc 3bs. za wstep i bilet powrotny, to zmarnowalismy w sumie 9 bolwianos od osoby:(

***

I have planned a visit to Santa Cruz’s ‘Jardin Botanico’ for a month. It looked like a tropical paradise on every tourist attractions listing that fell into my hands.

I imagined it as bigger, more colourful and hotter version of ‘Botanic Gardens‘ in Dublin, one of my favourite places in Irish capital. And who could blame me! – at the end we are in tropics!

Unfortunately, as you can see on the pictures (the ones at the end), my expectations were way too high! Only one thing from my list was right  – it was hotter than in Dublin and more humid, what all together attracted millions and millions of mosquitoes, who were somehow indifferent to the smell of an insect repellent (maybe because it was mixed with our sweat?).

Tropical lush greenery and flowers? Nowhere to be seen – I could see only dry common plants and huge cacti (that turned out to be a highlight of this trip). Now, we were walking for some time and I don’t think we could missed something, could we?

Santa Cruz’ ‘Jardin Botanico‘ is placed 8 km from the city centre, on the way to Cotoca – 3 bs. by bus from ‘Los Pozos‘ market. It was 3 bolivianos wasted… However, adding an entrance fee of 3 bs. and return ticket – we lost 9 bs. in total.

‘Slothy’ Sunday in Cotoca *** ‘Leniwcowa’ niedziela w Cotoce

W ostatnią niedzielę wybraliśmy się do Cotoki – miasteczka położonego 30 min autobusem z bazaru ‘Los Pozos’ w Santa Cruz (3bs), które słynie z sanktuarium maryjnego ‘Virgen de Cotoca’, ceramiki i miodu (tak przynajmniej przeczytałam w przewodniku). Przyznam, cudnie było wyrwać się z dusznego miasta na prowincję – zwłaszcza po ‘spacerze’ po wspomnianym bazarze, który można by określić słowami mojej mamy, jako miejsce gdzie króluje ‘bród i ubóstwo’. Podróż autobusem z drewniana podłogą może nie należała do najbardziej wygodnych, ale cieszyła nas zbliżająca się wizja niedzielnego spaceru po  sennym małym miasteczku. Rzeczywistość okazała się jednak inna, bowiem z bazaru w Santa Cruz trafiliśmy prosto na bazar w Cotoce! Troche mniejszy i bardziej zadbany, ale równie wrzaskliwy:)

Last Sunday we went to Cotoca – a small town 30 minutes by bus from the market “Los Pozos” in Santa Cruz (3BS), which is famous for the shrine of ‘Virgen de Cotoca’, pottery and honey (or so I read in the guide). I admit, it felt wonderful to leave stuffy city – especially after the ‘walk’ on the bazaar, which could be described with the words of my mother as the image of: ‘stench and poverty’. Travelling by bus with the wooden floor wasn’t the most comfortable either, but we enjoyed the dream of the Sunday afternoon in the sleepy little town. However, the reality turned out to be different, because from the bazaar in Santa Cruz we got to the bazaar in Cotoca! A little smaller and much cleaner, but equally noisy :)

Główna plaza okazała się zapełniona mieszkańcami, którzy przybyli adorować słynną ‘Virgen de Cotoca’ w przylegającym do placu sanktuarium. W kościele zaczynała się msza, a w budynku obok wierni zapalali świeczkę swoim bliskim, choć prawdę mówiąc bardziej przypominało to masowe topienie wosku, niż widok palących się świeczek w naszych europejskich świątyniach.  My również zakupiliśmy świeczki (‘Dzieciatka Jezus’), ale przeznaczone one zostały do kolacji przy świecach.

The main plaza turned out to be filled with residents and newcomers who came to adore famous “Virgen de Cotoca ‘in the sanctuary. People came to lit a candle for their loved ones but it was more like a mass wax melting. We also bought some candles (named as’Infant Jesus’), but they were destined for our dinner table.

Po wizycie w kościele, okrążyliśmy plaze dwukrotnie w poszukiwaniu słynnego miodu. Miód był, ale taki w glinianych otwartych dzbankach, których nie mogliśmy kupić, ponieważ mamy w domu mrówki, a raczej mieliśmy i już więcej nie chcemy ich mieć (właśnie wróciłam z kuchni…ONE już tam są…). Jedyna alternatywą był zakup miodu w butelce po Coca Coli – ciemnobrunatnej zupełnie płynnej cieczy. A co tam, za 10bs można spróbować! W domu okazało się, ze ‘miód’ ten jest słodko – gorzki i zupełnie nie przypomina tego tradycyjnego. Zapytałam wiec tatę – pszczelarza, co to może być, a on odpowiedział, ze może być to syrop z trzciny cukrowej, bo miód powinien być choć trochę lepki).

After seeing the church, we circled twice around the plaza in search of the famous honey. We found a honey sold in the open clay jugs, that we couldn’t buy, because we have ants in the house, or rather we have had once and we don’t want to have them anymore (after witting this I went to the kitchen for a juice and they are back!…) The only alternative was to buy a honey in a bottle of ‘Coca Cola’ – dark brown liquid. What the hell, for 10 bs. we can try! At home, it turned out that this honey is bitter – sweet and not alike any honey we knew. When I asked my dad, who happened to be a beakeeper, he said that it could be a sugarcane syroup as real honey cannot look like a water.

Troszkę znudzeni i zmęczeni gorącem i gwarem, postanowiliśmy już wracać, kiedy Freddy zauważył cos w krzakach. Był to leniwiec! I to taki, który postanowił sobie pospacerować po chodniku, ku uciesze wszystkich zgromadzanych na placu – mojej w szczególności:)

A little bored and miserable from heat and bustle, we were heading back towards the bus, when Freddy noticed something in the bushes. It was the sloth, who decided the stroll down the sidewalk, to the delight of all the people in the square – myself in particular:)

Niestety, trzeba było leniwca ‘sprowadzić z powrotem na drzewo’, ponieważ zaczął się zbliżać do ulicy. I kto powiedział, że leniwce są leniwe?

Unfortunately, sloth needed to be ‘brought back the tree’, because he was ‘fast’ approaching the street. But he did not want to go back yet :) And who said that sloths are lazy?

Ale nie chcialo mu sie jeszcze wracac/ He wasn’t ready to go back yet;)

Eeeee…

Do trzech razy sztuka/ Third time lucky!

Dopiero za trzecim razem, leniwiec postanowił zostać na drzewie! Okazało się, ze biedak po prostu się zgubił – zszedł z drzewa, żeby zrobić kupę i zabłądził, co przyznała pani obok, która powiedziała, ze właśnie TO jest jego drzewem:)

Finally, after third approach, our friendly sloth decided to stay on the tree! It then turned out that the poor creature just got lost – an old woman standing beside me said that THIS is HIS TREE:)

I tak oto, za sprawa zdezorientowanego leniwca, nudna niedzielna wycieczka zamieniła się w jedno z najbardziej ekscytujących doświadczeń w moim życiu:) Takie rzeczy nie zdarzają się w ZOO, tylko na placu głównym w Cotoce lub w … Santa Cruz, pamiętacie?

Finally, after third approach, our friendly sloth decided to stay on the tree! It then turned out that the poor creature just got lost – an old woman standing beside me said that THIS is HIS TREE:) Thus, thanks to confused sloth, our boring Sunday’s afternoon turned into something really exciting and memorable:) Such things do not happen in the zoo – only on the main plaza in Cotoca or… in Santa Cruz, do you remember?

Santa Cruz de la Sierra: First Impressions *** Pierwsze wrażenia

Nasza zaplanowana podróż do tropikalnego Santa Cruz była przekładana dwa razy, ale na szczęście linie lotnicze BOA za zmianę lotu pobierają opłatę tylko w wysokości około €3! Sam przelot, trwający 45 minut z przekąską na pokładzie, kosztował ok. €40 od osoby w jedna stronę. Następnym razem wybieram się wiec droga lądową (10 godzin jazdy przez ten piękny kraj to przecież sama przyjemność!).

Jak tylko wysiedliśmy z samolotu, buchnęło na nas gorące i wilgotne powietrze, tak różne od tego w Cochabambie. Przyznam, ze ‘banan’ mi z twarzy nie schodził, tak zachwycona byłam bowiem ta egzotyka:)

Pierwsze powitania ze znajomymi i podróż do hotelu przebiegły w milej atmosferze – poza tym przez okna Jeepa dało się zauważyć okazale siedziby zagranicznych koncernów, sklepy, centra handlowe, i  bujna zieleń trawy i roślin tropikalnych. Ulice, z pasami jazdy wydzielonymi białą farba, są o niebo lepsze niż w Cochabambie, ale warcholstwo na nich jest takie samo – nie pierwszy raz zastanowił mnie fakt stosunkowo malej liczby wypadków czy stłuczek przy zupełnie bez regulaminowej jeździe. To powiedziawszy, natknęliśmy się na stłuczkę trzech pojazdów….

Hotel ‘Bugnavillas’  – można  by powiedzieć ‘Raj na Ziemi’, ‘miasto w mieście’, piękny, zamknięty kompleks, pełen zieleni i odkrytych basenów! Po rozpakowaniu wybraliśmy się do restauracji (hotelowej) na pozna kolacje, która niestety nie zachwyciła nas tak samo, jak nie zachwycił nas apartament 5* (widać, tutaj standardy są trochę inne niż w Europie). Dodam tylko, ze kiedy poprosiliśmy hotel o mapę miasta, otrzymaliśmy plan hotelu i marny plan miasta, zaś w dniu wyjazdu okazało się, ze Recepcja dysponowała mapami z atrakcjami turystycznymi…

Pierwszy dzień przeleciał nam na ‘zwiedzaniu’ nowego miasta w poszukiwaniu apartamentu do kupienia (nie dla nas oczywiście:). Cóż, miasto jak miasto – sklepy, supermarkety, domy, wieżowce itp. Nic nowego – a jednak! Tego dnia nie widzieliśmy ani jednego bezdomnego psa na ulicy! Jak się później okazało, zamiast psów pełno było wszędzie kotów (nawet w naszym hotelu). Dlatego tez, nazwaliśmy Santa Cruz – Miastem Kotów (w odróżnieniu od Miasta Psów – Cochabamby).

Wieczorem odwiedziliśmy rodzinę, mieszkającą w ‘kondominium’– czyli osiedlu zamkniętym (takim z barierkami i strażnikami w budce, otoczonym wysokim murem). Siedząc w ogrodzie, zajadając się pysznym barbecque i pijać wodę z kranu (nie do pomyślenia w Cochabambie!), prowadziliśmy mila rozmowę po angielsku i hiszpańsku z akcentami polskimi (na zdrowie!).

A po barbeque – czas na pub irlandzki (Santa Cruz ma ich dwa)i koncert muzyki rockowej! Się działo, tylko Guinnessa brakowało…

Następnego dnia przyszedł czas na zwiedzanie muzeów! Zanim jednak dotarliśmy do Muzeum Archeologicznego, taksówkarz kilka razy zawracał i pytał o drogę… W końcu dotarliśmy na miejsce i okazało się, ze … muzeum jest zamknięte w weekendy! Tak, wszystkie muzea są zamknięte w weekendy! Freddy odetchnął z ulga, ale ja postanowiłam pozwiedzać stare miasto.

Zaczęliśmy od katedry – Basilica of San Lorenzo, której muzeum również było zamknięte. Udało się nam jednak wejść na wieżę, skąd roztaczał się widok na starówkę. Ponieważ miasto zmieniło swoja lokacje, budowa nowej katedry projektu Francuza Philippe Bertresa, w dzisiejszym miejscu rozpoczęła się w 1845 roku. Budowę ukończono na początku XX wieku, poddając pierwotny plan wielu modyfikacjom (neoklasyczny styl fasady został dodany przez Leo Musnier’a z Walii i Włocha Victora Querezolo). Budowla została zbudowana z cegły i piaskowca, we wnętrzu znajdują się srebrne artefakty, sprowadzone z pobliskich misji jezuickich. Całość, dosyć skromnego wystroju, dopełniają płaskorzeźbione obrazy i figury świętych ubrane w szaty.

Z katedry przenieśliśmy się na plac główny 24 de Septiembre, który jest parkiem:) A tam, oprócz wielu mieszkańców i turystów, spostrzegliśmy pana z ogromnym starodawnym aparatem fotograficznym. Co za radość! W końcu sama znalazłam ciekawy ‘obiekt’ do fotografowania! Pan fotograf oczywiście nie miał nic przeciwko, a nawet za 20 peso (€2), zrobił nam zdjęcie, wywołał na miejscu i nawet zrobił odbitkę (cóż za cudowna przenośna ciemnia i aparat w jednym!).

W międzyczasie pobiegliśmy zobaczyć leniwca, który właśnie zszedł z drzewa (zęby zrobić kupę) – ah, zżyć nie umierać! A w koło uśmiechnięci policjanci i dzieci karmiące gołębie! Z ciężkim sercem opuszczałam to miejsce, robiąc przystanek w sklepie z rękodziełem…

Dnia trzeciego wybraliśmy się na poszukiwanie działki budowlanej poza miastem  (nie, nie dla nas), mijając kolejne kondominia i wille, tułając się Jeepem po błotnistej drodze, gdzie nie gdzie utwardzonej cementem, gdzie indziej cegłówkami.

Po drodze mieliśmy zawitać do ogrodu botanicznego, ale niestety droga została zablokowana i  musieliśmy wracać. Na pocieszenie pojechaliśmy do zoo z fauna Południowoamerykańska.

Po zoo – odwiedziny u przyjaciół rodziny, którzy obchodzili 35 rocznice ślubu, gdzie spróbowaliśmy kolejnego pysznego, tradycyjnego dla Santa Cruz, barbeque – ze steków, kiełbasek i czarnego puddingu i….krowiego sutka. Z przyjemnością wykonałam mini sesje zdjęciową gospodarzom i ich uroczemu pieskowi:)

Dzień chcieliśmy zakończyć kolacja w dobrej restauracji, jednak wszystkie polecone przez hotel lokale okazały się zamknięte w niedziele! Kolejne kuriozum…W końcu po poł godzinie w taksówce trafiliśmy do restauracji chińskiej ‘Mandarin i nie żałowaliśmy! Jedzenie było przesmaczne i było go tak dużo, ze zabraliśmy polowe ze sobą dla naszych nowych znajomych (notabene Chińczyków:), którzy wraz ze znajomym Boliwijczykiem, prowadza nisko-budżetowy hostel.

W dniu naszego wyjazdu, w Santa Cruz zaświeciło słonce! Nie tracąc czasu, po śniadaniu wybraliśmy się na basen i jak dwoje dziwolągów, postanowiliśmy popływać w lodowatej wodzie, po czym, dla ogrzewki, biegliśmy do jacuzzi:) Dodam tylko, ze jako pamiątkę z Santa Cruz przywieźliśmy bol gardła, ale warto było!

Będziemy tęsknic za znajomymi i rodzina z tropikalnego Santa Cruz, ale milo było wracać do Cochabamby – słońca, suchego powietrza, gór, Chrystusa, piesków ulicznych, no może nie do brudnej wody… Na zakończenie dnia skręciłam kostkę, wpadając do dziury w chodniku, z którego ktoś zrabował metalowa płytę.

Witamy z powrotem w Cochabambie!

***

Our planned trip to a tropical Santa Cruz was postponed twice, but fortunately the BOA was charging us for changing flights only €3! Same flight, which lasted 45 minutes with a snack on board, costed about € 60 per person one way – next time I will go by land (7 hours of driving through this beautiful country is after all a pleasure!).

As soon as we got off the plane, hot and humid air burst into our faces.  I must admit that the ‘banana’ never left my face, because I was so delighted with this exotic feeling:)

Greetings with a friends and trip to the hotel went in a pleasant atmosphere – from the windows we could see impressive offices of foreign companies, shops, shopping centers, the lush green grass and tropical plants. Streets with white painted lines are a lot better than in Cochabamba, but brawling on them is the same – even thought, not the first time I thought about the fact how relatively few accidents happens here with this unregulated driving. Saying that, we drove by the crash scene of three vehicles ….

Hotel ‘Bugnavillas – one might say, ‘Paradise on Earth’, ‘city within a city’ – the beautiful, closed complex, full of greenery and outdoor swimming pools! After unpacking we went to a hotel’s restaurant for the late dinner, which unfortunately has not impressed us just as 5* apartment (you can see, here the standards are somewhat different than in Europe). I must say, that although hotel staff was very friendly – it wasn’t helpful at all – when we asked for a map of the city, we’ve got the one of a hotel’s site and simple street map of the town, but when leaving, we noticed that they had maps with listed attractions…

First day flew by ‘exploring’ new town in search of the apartment to buy (not for us of course :). Well, the city as a city – shops, supermarkets, homes, skyscrapers, etc. There’s nothing new I haven’t seen. Well, except that we hadn’t seen a single dog on the street.  As it turned out, the city was full of cats instead (even in our hotel)! Therefore, we called Santa Cruz – City of Cats (as opposed to the City of Dogs – Cochabamba).

In the evening we visited a family, living in ‘condominium‘-  closed estate (the one with barriers and guards in the booth, surrounded by high walls). Sitting in the garden, eating a delicious barbecue and drinking water from the tap (unthinkable in Cochabamba!), we carried out friendly conversation in English and Spanish with Polish accents (‘na zdrowie!’).

After a barbecue – it was a time for an Irish Pub and live rock music! Great evening, but there was no Guinness…

The next day I decided to visit museums! But before we’ve got to the Archaeological Museum, the taxi driver stopped several times to ask for directions (no mentioned that the hotel receptionist also did not know where it is) …. At last we reached the place and it turned out that ….. the museum is closed on weekends! Yes, all museums are closed on weekends! Freddy was relieved but I decided to explore the city instead.

We started from the Cathedral – Basilica of San Lorenzo. We managed to ascend the tower, from which we could contemplate the view of the old town. As the town changed its location in the past, construction of the new cathedral, designed by Frenchman Bertres  Philippe, in today’s site began in 1845. It was completed at the beginning of the twentieth century, bringing many modifications to the original plan (neo-classical style facade was added by Leo Musnier of Wales and Italian Victor Querezolo). The building was built of brick and sandstone and the interior has a silver artworks, brought from the nearby Jesuit mission. Whole, quite modest decor, complete paintings and statues of saints dressed in robes.

From the cathedral we moved to the main plaza 24 de Septiembre, which serves as a park :) And there, in addition to many residents and tourists enjoying pegeons, we noticed a man with a huge antique (kind of pinhole) camera. What a joy! In the end I had an interesting ‘subject’ to shoot! Mr. photographer, of course, had nothing against it, and even for 20 pesos (€ 2), he took a picture of us and developed it on the site (what a wonderful portable darkroom and camera in one!).

In the meantime, we ran off to see the sloth, who had just descended from the tree (to do poo). What a wonderful time we had there!  With a heavy heart I left this place, making a quick stop at the craft store …

On the third day we went in a Jeep to search for a land for sale outside the town (not for us again:). We past by many condominiums and villas, wandering with Jeep on muddy road, paved with cement here and there or bricks elsewhere.

Along the way we planned to stop by in the botanical garden, but unfortunately the road was blocked so we had to go back. As a consolation, we went to the zoo. It was a nice time spent on examining the South American fauna, and taking pictures.

After the zoo – we went to visit family friends, who celebrated the 35th anniversary of the wedding and in their lovely town house we tried a delicious barbecue. In addition to steaks, sausages and black pudding I also tried cow’s breast. Hmmm – once is enough. I was also glad to do a mini photo session of hosts and their cute doggy :)

We decided to finish the day with a dinner in a good restaurant, but all recommended by the hotel restaurants were closed on Sundays! Another oddity … Finally, after half an hour in a taxi, we found Chinese restaurant ‘Mandarin’ and were very happy! The food was delicious and plenty that we took take-away for our  Chinese friends:)

It was awesome to see a friend from Dublin – Bolivian and his friends from China, who are running together hostel and shop (‘Hostal Yasaye’). I would recommend this place to budget travelers  – it;s clean and offers Anglo-Spanish- Chinese-lingual staff – all for only €6.

The sun was shining during our last day in Santa Cruz! Not to waste more time, we went after breakfast to the pool and as the two freaks, we decided to swim in an icy water! After that, to warm up, we ran to the Jacuzzi :) I’ll just add, that as a souvenir of Santa Cruz we brought a sore throat, but it was worth it!

We will miss our friends and family in Santa Cruz de la Sierra, but it was nice to be back in Cochabamba – the sun, dry air, Christ, dogs on the street, maybe not to the dirty water … At the end of the day I twisted my ankle, falling into a hole in the sidewalk, from which someone stole the metal plate.

Welcome back in Cochabamba!