On the Way to Porongo *** W drodze do Porongo

W ubiegłą niedziele postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę do miasteczka Porongo, oddalonego o zaledwie 15 km od Santa Cruz de la Sierra. Właśnie, tylko 15 km a podróż zajęła nam niemal godzinę!

Ale zacznijmy od początku: z mojej ulubionej mapy (która obecnie składa się z 4 kawałków;) wynikało, ze ‘autobus’ do Porongo odchodzi z okolic ‘Mercado Ramada’, chociaż samego środka transportu od początku nie byłam pewna – zresztą zobaczcie sami dlaczego.

Last Sunday we decided to take a trip to the town of Porongo located just 15 km from Santa Cruz de la Sierra. Exactly, only 15 km away and the journey took us almost an hour!

But let’s start from the beginning: my favorite map (which currently consists of 4 peaces;) showed that the ‘bus’ to Porongo is leaving from the area beside ‘Mercado Ramada’, however I wasn’t sure what kind of transport that is from the very beginning as the map featured something looking like a truck.

DSCN0886

Po 15 minutowym spacerze do bazaru Ramada i około 15 minutowym oczekiwaniu z 15 innymi ludźmi, z których nikt zdawał się wiedzieć, o której godzinie przyjedzie ‘autobus’, cześć pasażerów zrzuciła się na taksówkę, a cześć pobiegła w dol ulicy. Podejrzewaliśmy, ze dostali cynk o ‘autobusie’ i postanowili zająć sobie miejsca siedzące. I to było prawda, tylko zamiast autobusu przyjechała mała ciężarówka (zupełnie taka jak na mapie, nawet kolory się zgadzały!), zapełniona pasażerami – siedzącymi i stojącymi. Byliśmy świadkami scen dantejskich – czekający z nami ludzie zaczęli biec za ciężarówką i wskakiwać na przyczepę w biegu. W tym momencie oboje z Freddim spojrzeliśmy na siebie i zgodnym głosem postanowiliśmy złapać taksówkę:)

After 15 minutes walk to the bazaar Ramada and about 15 minutes of waiting with 15 other people, none of whom seemed to know what time the ‘bus’ is coming, some of the passengers had shared a taxi, while the others run down the street. We suspected that they got a tip that the ‘bus’ is close and decided to go ahead to take seats. All of that was true, and soon we saw in a distance a small truck (the same as on the map, even the colours were matching!), full of people – sitting or standing up. We were witnesses to hair-raising scenes- previously waiting with us people started to race to the truck, jumping on the trailer in a run. At this point, we looked at each other and decided to catch a taxi instead :)

Nie kosztowała aż tak dużo, bo tylko 50 bs. i wyruszyliśmy – minęliśmy centrum, przejechaliśmy przez most i wyschnięte koryto rzeki Pirai, minęliśmy bogate kondominia i Biocentro Guembe, i podążaliśmy dalej piaszczysto – kamienista, miejscami podtopiona droga. Tak, 50 bs. za taka dluuuuuga i ‘niespokojna’ podróż to naprawdę niewiele, zważywszy na ryzyko złapania gumy czy zepsucia amortyzatorów taksówki, które i tak były dosyć wiekowe.

It wasn’t so expensive at the end – it cost 50 bs. So we went – we passed the city center, went through the bridge Urbo and the dried out riverbed of Pirai, passed by some rich condos andBiocentro Guembe, following sandy, rocky and in places flooded road. Yes, 50 bs. for such a looong and ‘anxious’ journey is really not much, considering the risk of taxi breaking down on a way.

I dojechaliśmy. Spodziewałam się czegoś w rodzaju Cotoki – ale zamiast gwarnego miasteczka z niedzielnym bazarem zastaliśmy senne, przestronne i jakże urocze miejsce!
Cos mi się wydaje, ze miasteczko to zachowało swój charakter tylko dzięki trudnej przeprawie z Santa Cruz (do Cotoki prowadzi autostrada), ale dowiedzieliśmy się, ze władze maja w planach budowę asfaltowej drogi w 2014. Dobrze wiec, ze znieśliśmy trudy ‘podróży’ i mieliśmy okazje przyjrzeć się spokojnemu życiu mieszkańców Porongo i jego niezmienionej od czasów kolonialnych architekturze.

Before we got there I was expecting to see something like Cotoca – but instead of the bustling town with Sunday bazaar we found ourselves in a sleepy, quiet and very charming place! It seems to me that Porongo kept its original character only because of commuting problems  with Santa Cruz (Cotoca is connected with a big city by highway), but we learned that the authorities have plans to build an asphalt road in 2014. We were lucky then to have an opportunity to see Porongo in its natural state.

Ta niewielka osada została założona w 1714 roku przez zakonnika Santiago de Rivero, jako Misja ‘San Juan Bautista de Porongo’. W rogu ogromnego placu, którego jedna cześć stanowi pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej porośnięte trawa, stoi drewniany kościół z rozłożystym spadzistym dachem, tak typowym dla jezuickich kościołów misyjnych na tym terenie.

This small colonial village was founded in 1714 by Fray Santiago de Rivero as a Mission of “San Juan Bautista de Porongo ‘. In one corner of the huge square courtyard stands a wooden church with sloping roof, so typical for the Jesuit churches in the area.

DSCN0884

Chociaż stylistycznie należy on do zespołu ‘Misiones Jesuiticas de Chiqutos’, objętych ochrona UNESCO, kościół w Porongo jest o wiele skromniejszy od swoich sławnych siostrzanych kościołów Chiquitanii —> klik. W jednonawowym wnętrzu, podpartym drewnianymi kolumnami, można podziwiać drewniany barokowy ołtarz i imponującą ambonę.

Although stylistically it belongs to the  “Misiones Jesuitas de Chiqutos’, protected by UNESCO, Porongo church is much more modest than his famous sister’s temples of Chiquitania. One-aisle interior, supported by simply carved wooden columns, houses baroque altar and impressive wooden pulpit. 

DSCN0869

DSCN0871

Przed skwarem dnia można schronić się w cieniu rozłożystych ‘babińców’, a jak się znudzi, to można wejść po krętych schodach na drewniana dzwonnice, a nawet ‘zabić’ w jeden z trzech, nadgryzionych zębem czasu dzwonów. Wszystko to stoi otworem dla garstki przybyszów.

You can also hide from the heat under wide porch or you can climb the winding wooden stairs to the bell tower. All of this is open to visitors.

DSCN0879

DSCN0874

DSCN0880

DSCN0883

Po zwiedzeniu kościoła, można wybrać się na przechadzkę wokół ogromnego placu, kryjąc się w cieniu bardzo starych drzew, podziwiając otaczające plac budynki z dekoracyjnymi drewnianymi portykami i bogatą dekoracją malarską.

After visiting the church, you can take a stroll around the huge square, in the shade of very old trees and admire the surrounding buildings with decorative wooden porticoes and often decorated with frescoes.

DSCN0862

DSCN0863

Przy okazji można zakupić achachairu (od grudnia do marca), pogawędzić z przyjaznymi sprzedawczyniami, a następnie zjeść owoce odpoczywając na ławce w cieniu drzew lub przy zimnym piwie w małym sklepiku ukrytym w cieniu portyku. Można jeszcze pogłaskać psa, a po posiłku umyć ręce w jednym z kraników, dostępnych przy placu:)

In a meantime, you can buy some achachairu (form december to march), chat with friendly vendors, then eat fruits resting on a bench in the shade of trees or enjoying a cold beer in a nice little shop hidden in the shade of the porch. You can even pat the dog and wash your hands after a meal in one of the taps on the square :)

DSC00308

Perfekcyjne miejsce na niedzielne popołudnie! Tak blisko a jednocześnie tak daleko…

Perfect place for Sunday afternoon! So close and yet so far ...

Travelling In Bolivia *** Podróżując po Boliwii

Jak podróżuje się po Boliwii? Można samolotem, autobusem, samochodem, na rowerze czy pieszo:)

Przelot samolotem nie sprawia większych problemów – boliwijskie linie lotnicze działają bardzo profesjonalnie i oferują dzienne loty z większych miast w cenach niestety europejskich (do Santa Cruz w jedna stronę zapłacimy około €30). Na pokładzie samolotu otrzymamy mały ‘snack’ w postaci kanapki, kawałka ciastka i wybranego napoju. A za oknem – przepiękne górzyste krajobrazy! Można pstrykać zdjęcia przez cale dwie godziny (o ile lecimy w dzień przy bezchmurnym niebie).

How can we travel in Bolivia? By plane, bus, car, bike or on foot :)

Going by plane does not cause major problems – Bolivian airlines operate very professionally and offer daily flights from major cities, unfortunately prices are European (to Santa Cruz one way cost approximately €30). On board of the aircraft you get a little ‘snack’ in the form of a sandwich, piece of cake and choice of drink. And outside the window – a beautiful landscape! You can snap pictures for two hours (if only you fly during the day).

danutasfoto

 

Jeżeli mamy więcej czasu i jeepa pod ręka, możemy podziwiać krajobrazy przez cały dzień, przemierzając cierpliwie asfaltowo – kamienisto – piaszczysto – błotnistą drogę. Niestety nie miałam okazji wypróbować tej opcji, ale znajomi, którzy byli z nami w Santa Cruz, musieli zostać tam 2 tygodnie dłużej, bo troszkę się rozpadało i droga była nieprzejezdna:)

If we have more time and a jeep, we can admire the scenery all day, driving patiently  on asphalt – pebble – sandy – muddy path. Unfortunately, I had no occasion to try this option, but friends who were with us in Santa Cruz, had to stay there two weeks longer, because there was a little rain and the road was impassable :)

To  może autobusem? W Boliwii funkcjonuje wiele linii autobusowych, o czym przekonałam się podróżując do Potosi. Dworzec w Cochabambie jest istnym labiryntem i potrzeba trochę czasu na ochłoniecie, by znaleźć odpowiednia kasę. Poszczególni przewoźnicy różnią się cena i komfortem, jednak wszystkie autobusy są przeważnie w dobrej kondycji. Plusem jest niska cena – z Cochabamby do Potosi możemy dojechać za około 60 bs.= €6 (450 km), co zajmuje jakieś 10 godzin – o ile mamy bezpośrednie polaczenie w Oruro. My wylądowaliśmy tam o 5 nad ranem i postanowiliśmy wziąć busa do Potosi na 8 osób, co kosztowało nas 60bs. od głowy.

What about bus? In Bolivia there are many bus lines, as I learned travelling to Potosi. Bus terminal in Cochabamba is a veritable maze so you need some cooling off time to find a suitable cash point. Bus companies are differ with price and comfort, but all the buses are mostly in a good condition. The advantage is low price – from Cochabamba to Potosi we can get for about 60 bs. = € 6 (approximately 450 km), which takes about 10 hours – if we have a direct connection in Oruro. We landed there at 5 am and decided to take a car for 8 people, which cost us 60 bs. per head.

Inne plusy podroży autobusem? Oczywiście piękne widoki! Mimo, iż większość kursów odbywa się w nocy, warto jest wybrać kurs w ciągu dnia. Dla mnie ma to większy sens, ponieważ i tak nie mogę spać w środkach transportu, wiec gdybym jeszcze miała zacząć zwiedzanie po przyjeździe nad ranem, to niestety nie byłoby to dla mnie zbyt przyjemne.

Minusy podroży autobusem? Jest ich kilka – autobus nie zatrzymuje się na siusiu, nie można robić zdjęć w czasie podroży (bo chociaż nikt  nie zabrania, to jakość obrazu jest wątpliwa…), nigdy nie wiadomo, czy nie utknie się w blokadzie (co przydarzyło nam się podczas powrotu z Oruro do Cochabamby). Co wtedy?

Other advantages of traveling by bus? Of course beautiful views! Although most courses are held at night, it is better to choose a course during the day. For me it also makes more sense, because I can not sleep in transport, so if I had to start sightseeing in the morning after arrival, unfortunately I wouldn’t enjoy it.

Disadvantages when traveling by bus? There are some – a bus does not stop for a pee, you can’t take pictures during the trip (well, although this is not prohibited, the picture quality is questionable …), you never know whether or not you will stuck in blockade (as we did while returning from Oruro to Cochabamba). What then?

Tutaj na pewno przyda nam się poczucie humoru oraz dobra kurtka i śpiwór w razie czego:) My mieliśmy szczęście, bo po drugiej stronie blokady był inny autobus naszej linii, musieliśmy wiec tylko przytaskać się z naszymi bagażami na druga stronę.

Inna sprawa są rozmiary autobusów, które wydają się o ciut za duże na niektóre, szczególnie te kamieniste wysokogórskie drogi. Jadać do Torotoro (130 km w 6 godzin), odczulam te ciągle serpentyny i ciągły podjazd pod goreć, ale nic nie widziałam, bo było już ciemno. Wpatrywałam się za to w drogę mleczna, która widziałam pierwszy raz w życiu!

You will need sense of humor, a good jacket and sleeping bag just in case :) We were lucky, because on the other side there was another bus of our company, so we had to only carry our luggage to the other side.

Another thing is the size of coaches, which seems a bit too big for the rocky mountain roads. Coming to Torotoro (130 km in 6 hours), I felt this continuous uphill climb, but I could not see anything because it was dark. Instead, I admired the Milky Way, which  I saw for the first time in my life!

Jednak podczas zwiedzania tego pięknego zakątka świata, który znajduje się na wysokości od 1800 do prawie 4000 m.n.p.m, nie raz wstrzymywałam oddech, obserwując zapierające dech w piersiach PRZEPASCIE za oknem. Oczywiście zdjęcia nie oddają powagi sytuacji i ogromu przestrzennego, ale i tak  nie mogłam się powstrzymać od próby uwiecznienia niektórych momentów zachwytu i przerażenia. Dodam tylko, ze najpopularniejszymi słowami, które padały z moich ust podczas podroży były – WOW i ‘LOCO’ (to jest szalone).

But while exploring this beautiful part of the world that has an altitude from 1,800 to almost 4,000 meters above sea level, I was holding my breath all the time, watching the breathtaking precipice just outside the window.I will only add that the most popular words that fell out from my mouth during the trip were – WOW and ‘LOCO’ (this is crazy).

Najgorzej (i najpiękniej zarazem) było podczas powrotu do Cochabamby – tutaj wgapiałam się w drogę na każdym zakręcie. Z każdym kilometrem krajobraz zmieniał się nie do poznania i kiedy już cieszyłam się, ze kanion za oknem jakby się spłycał, to okazywało się, ze za następnym zakrętem czeka na nas nowa niesamowicie głęboka przepaść! Przemknął mi także przed oczyma znak drogowy (!) z ograniczeniem prędkości do 35 km/h, ale dam sobie reket uciąć, ze nasz autobus miał na liczniku przynajmniej dwa razy tyle. Miałam także wrażenie, ze tak jakby przyspiesza przed zakrętem…. A wszystko to na kamienisto – piaszczystej drodze, bez barierek.

The worst (and most beautiful at the same time) was return to Cochabamba – I was staring at the road at every turn. With each kilometer landscape has changed beyond recognition and when I was happy when the canyon behind the window was getting more shallow, it turned out that behind next corner is waiting for us a new incredibly deep abyss! Once also flashed before my eyes a traffic sign (!) with a speed limit of 35 km / h, but I’ll give my left nut (if I had one:) that our bus was speeding at least twice as much. I also had the feeling that it speeds up before every corner … And all this on the stoney – sandy road, with no barriers.

Na asfaltowej szosie autobus przeszedł zaś swoista transformacie i zamienił się w rakietę, pędzącą co najmniej 120 km/h, ale i tak był wyprzedzany przez wszystkie samochody osobowe. Tylko ciężarówki zostały w tyle. Wzrastała tez liczba kapliczek (krzyży) przydrożnych i to w zatrważającym tempie. Po dotarciu do celu, byłam chyba jedyną osobą dziękującą kierowcy za ‘bezpieczne’ sprowadzenie nas do domu:)

On the asphalt road bus underwent specific transformation and turned into a rocket, flying at least 120 km / h; it was overtaken by all the cars, leaving only trucks behind. Also the number of road chapels (places where people died in a crash) was incresing with every minute. When we reached Cochabamba, I was probably the only person thanking the driver for bringing us ‘safely’ home :)

No to chyba zostają nam rowery? Mam nadzieje sprawdzić je przy okazji wycieczki do La Paz, na sławnej ‘drodze śmierci’ – chociaż tutaj niemal każda droga wydaje się być ‘śmiertelnie niebezpieczna’. Przeczytałam kiedyś blog o grupie Polaków przemierzających Boliwie na rowerach i ich przygoda zakończyła się szczęśliwie:) Za to o chodzeniu opowiem za chwile….

Well, what about bikes? I hope to check it during a trip to La Paz, on the famous ” death road ‘- though here almost every road seems to be’ extremely dangerous’ :)I will tell about walking in a moment ….

Santa Cruz de la Sierra: First Impressions *** Pierwsze wrażenia

Nasza zaplanowana podróż do tropikalnego Santa Cruz była przekładana dwa razy, ale na szczęście linie lotnicze BOA za zmianę lotu pobierają opłatę tylko w wysokości około €3! Sam przelot, trwający 45 minut z przekąską na pokładzie, kosztował ok. €40 od osoby w jedna stronę. Następnym razem wybieram się wiec droga lądową (10 godzin jazdy przez ten piękny kraj to przecież sama przyjemność!).

Jak tylko wysiedliśmy z samolotu, buchnęło na nas gorące i wilgotne powietrze, tak różne od tego w Cochabambie. Przyznam, ze ‘banan’ mi z twarzy nie schodził, tak zachwycona byłam bowiem ta egzotyka:)

Pierwsze powitania ze znajomymi i podróż do hotelu przebiegły w milej atmosferze – poza tym przez okna Jeepa dało się zauważyć okazale siedziby zagranicznych koncernów, sklepy, centra handlowe, i  bujna zieleń trawy i roślin tropikalnych. Ulice, z pasami jazdy wydzielonymi białą farba, są o niebo lepsze niż w Cochabambie, ale warcholstwo na nich jest takie samo – nie pierwszy raz zastanowił mnie fakt stosunkowo malej liczby wypadków czy stłuczek przy zupełnie bez regulaminowej jeździe. To powiedziawszy, natknęliśmy się na stłuczkę trzech pojazdów….

Hotel ‘Bugnavillas’  – można  by powiedzieć ‘Raj na Ziemi’, ‘miasto w mieście’, piękny, zamknięty kompleks, pełen zieleni i odkrytych basenów! Po rozpakowaniu wybraliśmy się do restauracji (hotelowej) na pozna kolacje, która niestety nie zachwyciła nas tak samo, jak nie zachwycił nas apartament 5* (widać, tutaj standardy są trochę inne niż w Europie). Dodam tylko, ze kiedy poprosiliśmy hotel o mapę miasta, otrzymaliśmy plan hotelu i marny plan miasta, zaś w dniu wyjazdu okazało się, ze Recepcja dysponowała mapami z atrakcjami turystycznymi…

Pierwszy dzień przeleciał nam na ‘zwiedzaniu’ nowego miasta w poszukiwaniu apartamentu do kupienia (nie dla nas oczywiście:). Cóż, miasto jak miasto – sklepy, supermarkety, domy, wieżowce itp. Nic nowego – a jednak! Tego dnia nie widzieliśmy ani jednego bezdomnego psa na ulicy! Jak się później okazało, zamiast psów pełno było wszędzie kotów (nawet w naszym hotelu). Dlatego tez, nazwaliśmy Santa Cruz – Miastem Kotów (w odróżnieniu od Miasta Psów – Cochabamby).

Wieczorem odwiedziliśmy rodzinę, mieszkającą w ‘kondominium’– czyli osiedlu zamkniętym (takim z barierkami i strażnikami w budce, otoczonym wysokim murem). Siedząc w ogrodzie, zajadając się pysznym barbecque i pijać wodę z kranu (nie do pomyślenia w Cochabambie!), prowadziliśmy mila rozmowę po angielsku i hiszpańsku z akcentami polskimi (na zdrowie!).

A po barbeque – czas na pub irlandzki (Santa Cruz ma ich dwa)i koncert muzyki rockowej! Się działo, tylko Guinnessa brakowało…

Następnego dnia przyszedł czas na zwiedzanie muzeów! Zanim jednak dotarliśmy do Muzeum Archeologicznego, taksówkarz kilka razy zawracał i pytał o drogę… W końcu dotarliśmy na miejsce i okazało się, ze … muzeum jest zamknięte w weekendy! Tak, wszystkie muzea są zamknięte w weekendy! Freddy odetchnął z ulga, ale ja postanowiłam pozwiedzać stare miasto.

Zaczęliśmy od katedry – Basilica of San Lorenzo, której muzeum również było zamknięte. Udało się nam jednak wejść na wieżę, skąd roztaczał się widok na starówkę. Ponieważ miasto zmieniło swoja lokacje, budowa nowej katedry projektu Francuza Philippe Bertresa, w dzisiejszym miejscu rozpoczęła się w 1845 roku. Budowę ukończono na początku XX wieku, poddając pierwotny plan wielu modyfikacjom (neoklasyczny styl fasady został dodany przez Leo Musnier’a z Walii i Włocha Victora Querezolo). Budowla została zbudowana z cegły i piaskowca, we wnętrzu znajdują się srebrne artefakty, sprowadzone z pobliskich misji jezuickich. Całość, dosyć skromnego wystroju, dopełniają płaskorzeźbione obrazy i figury świętych ubrane w szaty.

Z katedry przenieśliśmy się na plac główny 24 de Septiembre, który jest parkiem:) A tam, oprócz wielu mieszkańców i turystów, spostrzegliśmy pana z ogromnym starodawnym aparatem fotograficznym. Co za radość! W końcu sama znalazłam ciekawy ‘obiekt’ do fotografowania! Pan fotograf oczywiście nie miał nic przeciwko, a nawet za 20 peso (€2), zrobił nam zdjęcie, wywołał na miejscu i nawet zrobił odbitkę (cóż za cudowna przenośna ciemnia i aparat w jednym!).

W międzyczasie pobiegliśmy zobaczyć leniwca, który właśnie zszedł z drzewa (zęby zrobić kupę) – ah, zżyć nie umierać! A w koło uśmiechnięci policjanci i dzieci karmiące gołębie! Z ciężkim sercem opuszczałam to miejsce, robiąc przystanek w sklepie z rękodziełem…

Dnia trzeciego wybraliśmy się na poszukiwanie działki budowlanej poza miastem  (nie, nie dla nas), mijając kolejne kondominia i wille, tułając się Jeepem po błotnistej drodze, gdzie nie gdzie utwardzonej cementem, gdzie indziej cegłówkami.

Po drodze mieliśmy zawitać do ogrodu botanicznego, ale niestety droga została zablokowana i  musieliśmy wracać. Na pocieszenie pojechaliśmy do zoo z fauna Południowoamerykańska.

Po zoo – odwiedziny u przyjaciół rodziny, którzy obchodzili 35 rocznice ślubu, gdzie spróbowaliśmy kolejnego pysznego, tradycyjnego dla Santa Cruz, barbeque – ze steków, kiełbasek i czarnego puddingu i….krowiego sutka. Z przyjemnością wykonałam mini sesje zdjęciową gospodarzom i ich uroczemu pieskowi:)

Dzień chcieliśmy zakończyć kolacja w dobrej restauracji, jednak wszystkie polecone przez hotel lokale okazały się zamknięte w niedziele! Kolejne kuriozum…W końcu po poł godzinie w taksówce trafiliśmy do restauracji chińskiej ‘Mandarin i nie żałowaliśmy! Jedzenie było przesmaczne i było go tak dużo, ze zabraliśmy polowe ze sobą dla naszych nowych znajomych (notabene Chińczyków:), którzy wraz ze znajomym Boliwijczykiem, prowadza nisko-budżetowy hostel.

W dniu naszego wyjazdu, w Santa Cruz zaświeciło słonce! Nie tracąc czasu, po śniadaniu wybraliśmy się na basen i jak dwoje dziwolągów, postanowiliśmy popływać w lodowatej wodzie, po czym, dla ogrzewki, biegliśmy do jacuzzi:) Dodam tylko, ze jako pamiątkę z Santa Cruz przywieźliśmy bol gardła, ale warto było!

Będziemy tęsknic za znajomymi i rodzina z tropikalnego Santa Cruz, ale milo było wracać do Cochabamby – słońca, suchego powietrza, gór, Chrystusa, piesków ulicznych, no może nie do brudnej wody… Na zakończenie dnia skręciłam kostkę, wpadając do dziury w chodniku, z którego ktoś zrabował metalowa płytę.

Witamy z powrotem w Cochabambie!

***

Our planned trip to a tropical Santa Cruz was postponed twice, but fortunately the BOA was charging us for changing flights only €3! Same flight, which lasted 45 minutes with a snack on board, costed about € 60 per person one way – next time I will go by land (7 hours of driving through this beautiful country is after all a pleasure!).

As soon as we got off the plane, hot and humid air burst into our faces.  I must admit that the ‘banana’ never left my face, because I was so delighted with this exotic feeling:)

Greetings with a friends and trip to the hotel went in a pleasant atmosphere – from the windows we could see impressive offices of foreign companies, shops, shopping centers, the lush green grass and tropical plants. Streets with white painted lines are a lot better than in Cochabamba, but brawling on them is the same – even thought, not the first time I thought about the fact how relatively few accidents happens here with this unregulated driving. Saying that, we drove by the crash scene of three vehicles ….

Hotel ‘Bugnavillas – one might say, ‘Paradise on Earth’, ‘city within a city’ – the beautiful, closed complex, full of greenery and outdoor swimming pools! After unpacking we went to a hotel’s restaurant for the late dinner, which unfortunately has not impressed us just as 5* apartment (you can see, here the standards are somewhat different than in Europe). I must say, that although hotel staff was very friendly – it wasn’t helpful at all – when we asked for a map of the city, we’ve got the one of a hotel’s site and simple street map of the town, but when leaving, we noticed that they had maps with listed attractions…

First day flew by ‘exploring’ new town in search of the apartment to buy (not for us of course :). Well, the city as a city – shops, supermarkets, homes, skyscrapers, etc. There’s nothing new I haven’t seen. Well, except that we hadn’t seen a single dog on the street.  As it turned out, the city was full of cats instead (even in our hotel)! Therefore, we called Santa Cruz – City of Cats (as opposed to the City of Dogs – Cochabamba).

In the evening we visited a family, living in ‘condominium‘-  closed estate (the one with barriers and guards in the booth, surrounded by high walls). Sitting in the garden, eating a delicious barbecue and drinking water from the tap (unthinkable in Cochabamba!), we carried out friendly conversation in English and Spanish with Polish accents (‘na zdrowie!’).

After a barbecue – it was a time for an Irish Pub and live rock music! Great evening, but there was no Guinness…

The next day I decided to visit museums! But before we’ve got to the Archaeological Museum, the taxi driver stopped several times to ask for directions (no mentioned that the hotel receptionist also did not know where it is) …. At last we reached the place and it turned out that ….. the museum is closed on weekends! Yes, all museums are closed on weekends! Freddy was relieved but I decided to explore the city instead.

We started from the Cathedral – Basilica of San Lorenzo. We managed to ascend the tower, from which we could contemplate the view of the old town. As the town changed its location in the past, construction of the new cathedral, designed by Frenchman Bertres  Philippe, in today’s site began in 1845. It was completed at the beginning of the twentieth century, bringing many modifications to the original plan (neo-classical style facade was added by Leo Musnier of Wales and Italian Victor Querezolo). The building was built of brick and sandstone and the interior has a silver artworks, brought from the nearby Jesuit mission. Whole, quite modest decor, complete paintings and statues of saints dressed in robes.

From the cathedral we moved to the main plaza 24 de Septiembre, which serves as a park :) And there, in addition to many residents and tourists enjoying pegeons, we noticed a man with a huge antique (kind of pinhole) camera. What a joy! In the end I had an interesting ‘subject’ to shoot! Mr. photographer, of course, had nothing against it, and even for 20 pesos (€ 2), he took a picture of us and developed it on the site (what a wonderful portable darkroom and camera in one!).

In the meantime, we ran off to see the sloth, who had just descended from the tree (to do poo). What a wonderful time we had there!  With a heavy heart I left this place, making a quick stop at the craft store …

On the third day we went in a Jeep to search for a land for sale outside the town (not for us again:). We past by many condominiums and villas, wandering with Jeep on muddy road, paved with cement here and there or bricks elsewhere.

Along the way we planned to stop by in the botanical garden, but unfortunately the road was blocked so we had to go back. As a consolation, we went to the zoo. It was a nice time spent on examining the South American fauna, and taking pictures.

After the zoo – we went to visit family friends, who celebrated the 35th anniversary of the wedding and in their lovely town house we tried a delicious barbecue. In addition to steaks, sausages and black pudding I also tried cow’s breast. Hmmm – once is enough. I was also glad to do a mini photo session of hosts and their cute doggy :)

We decided to finish the day with a dinner in a good restaurant, but all recommended by the hotel restaurants were closed on Sundays! Another oddity … Finally, after half an hour in a taxi, we found Chinese restaurant ‘Mandarin’ and were very happy! The food was delicious and plenty that we took take-away for our  Chinese friends:)

It was awesome to see a friend from Dublin – Bolivian and his friends from China, who are running together hostel and shop (‘Hostal Yasaye’). I would recommend this place to budget travelers  – it;s clean and offers Anglo-Spanish- Chinese-lingual staff – all for only €6.

The sun was shining during our last day in Santa Cruz! Not to waste more time, we went after breakfast to the pool and as the two freaks, we decided to swim in an icy water! After that, to warm up, we ran to the Jacuzzi :) I’ll just add, that as a souvenir of Santa Cruz we brought a sore throat, but it was worth it!

We will miss our friends and family in Santa Cruz de la Sierra, but it was nice to be back in Cochabamba – the sun, dry air, Christ, dogs on the street, maybe not to the dirty water … At the end of the day I twisted my ankle, falling into a hole in the sidewalk, from which someone stole the metal plate.

Welcome back in Cochabamba!