Oto jest Boliwia w ‘całej swej okazałości’!
(Kliknij zdjęcie by powiększyć)
***
This is Bolivia in ‘all its grandeur’!
(Click image to enlarge)
Dzień trzeci i ostatni naszej wycieczki rozpoczął się dla mnie wraz z pójściem do lóżka. Po zagnieżdżeniu się w śpiworku, ogrzewanym przez butelkę z gorącą woda, sprezentowana przez kierowcę, po kilku chwilach poczułam, iż moje stopy, ubrane w 2 pary skarpet nagle zrobiły się lodowate, zupełnie jak moje ramie, ściskające owa butelkę. No tak – przeciek… Śpiwór mokry w dwóch miejscach zastąpiłam kocami i kołdrami ze schroniska, a nawet kurtka, ale trudno było mi się zagrzać z powrotem. Nie wiem czy to z powodu tego nieszczęśliwego incydentu, czy w wyniku wysokości (schronisko znajdowało się na dobrych 4700 m n. p. m.), moje serce zaczęło rajcować, zupełnie jak podczas pamiętnej nocy w La Paz.* I tak do czasu, kiedy obudził nas czyjś alarm. Szczęśliwa, ze moja udręka bezsenności ma się ku końcowi postanowiłam wstać na 3 siusiu, kiedy oznajmiono, ze jest 2 w nocy, a nie 5 nad ranem! Ah….I tak przeleżałam kolejne 3 godziny, kiedy to wszyscy wstaliśmy, spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i w ekspresowym tempie zasiedliśmy w ciepłym jeepie.
The third and final day of our trip began for me with going to sleep the day before. After implanting cozy in my sleeping bag, heated by a hot water bottle, I felt that my feet, covered with two pairs of socks suddenly become cold, like my shoulder, squeezing hot bottle. Well, there was a leak … I replaced wet sleeping bag with the blankets and quilts from the shelter, and even put on my jacket, but it was hard to me to get warm again. I do not know whether it was because of this unfortunate incident, whether as a result of the heigh altitude (hostel was based on 4700 meters above sea level), my heart started to race,just like during the memorable night in La Paz. And then, when someone’s alarm woke us up, I was happy that my insomnia is over and I got up for 3rd pee, I was told that it is just 2 am and not 5 am! Ah … So, I just lay 3 more hours, when everyone eventually got up, packed up, ate breakfast and sat in a warm jeep in a record time.*
Przez kolejna godzinne modliłam się, żebyśmy czasem nie ugrzęźli w śniegu, (którego zrobiło się naprawdę dużo!), tak jak jeden samochód przed nami, bo nie wiem czy dałabym rade wyjść na zewnątrz i pchać. Po drodze, omal nie zostaliśmy staranowani przez jednego z nieuważnych kierowców, który postanowił skrócić sobie drogę i pojechać na przełaj. Tak oto we wczesnych godzinach porannych i w ślimaczym tempie dotarliśmy do gejzerów Sol de Mañana, wypryskujących z gleby ziemi pośród bulgoczącej gliny.
For the next hour I prayed that we do not stack in the snow (and there was a lot!), as one car in front of us, because I do not know if I would be able to go out and push it. Along the way, we were nearly rammed by one of inattentive drivers, who decided to shorten his way. Early in the morning we got to Sol de Mañana geysers, that splashing from the depths of the earth between sulfur pools.
Był to zapewne najkrótszy przystanek na naszej trasie, z kilku przyczyn:
3-4 zdjęcia później byłam z powrotem na tylnym siedzeniu jeepa. W takich okolicznościach przyrody nawet nie chciało mi się myśleć o kąpieli w gorących źródłach, ale kiedy dojechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy parę osób siedzących w Termas de Polques z błogim wyrazem na twarzy, pozazdrościłam. Po szybkim przebraniu się w kąpielówki (bikini byłoby bardziej użyteczne), ‘wskoczyłam’ do parującego basenu i… jak ręka odjąć zniknęło moje zmęczenie, zmarzniecie, bol głowy, kołatanie serca i depresja. Ta oto działa na ciało i ducha kąpiel w +38 stopniach Celsjusza, przy temperaturze powietrza -5 (słoneczko było już na niebie;)
It was probably the shortest stop on our tour, for several reasons:
■ – 20 degrees Celsius outside,
■ stink seeping out of the depths of the earth with the vapor of geysers,
■ my camera battery, which in these inhuman conditions refused to work.
3-4 pictures later, I was back in the jeep. In such circumstances, I didn’t want to think about taking a bath in the hot springs, but when we got to the place and saw a few people sitting in Termas de Polques with a blissful expression on their face, I got jealous. After quick changing into swimming suit (bikini would be more useful), I ‘jumped’ into the steaming pool and suddenly my fatigue, cold, headache, heart palpitations and depression vanished. That how works, on the body and sou, l bath of 38 degrees Celsius with the air temperature of -5 :)
W międzyczasie ‘zmywania’ z siebie brudów trudów podroży pożegnaliśmy naszych znajomych z Francji, którzy udali się do Chile, a po około 30 minutach sami byliśmy w drodze… Powrotnej! Tak, niestety podróżując w okresie zimowym, zwały śniegu uniemożliwiają dalszą podróż w kierunku Laguna Verde. Cóż, po naszych porannych przygodach było to całkiem zrozumiałe. Rześcy, czyści i z nowa koleżanką z Norwegii, porzuconą przez swojego kierowcę**, udaliśmy sięz powrotem do Uyuni. A droga to długa i kreta, ale również ekscytująca. Na pierwszy rzut – Laguna Colorada, widziana z innej strony niż wczoraj, otoczona ośnieżonymi szczytami wulkanów.
In the meantime, while ‘washing’ dirt and hardships of the journey, we said goodbye to our friends from France who went to Chile, and after about 30 minutes we were on our way too! Where to?…Back. Yes, unfortunately traveling in the winter (in Bolivia), masses of snow make it impossible to continue journey towards Laguna Verde. Well, after our morning adventures it was quite understandable. And therefore, brisk and clean with a new friend from Norway, abandoned by her driver *, we went to Uyuni. The road was long and winding, but also exciting. First we were back to the other side of Laguna Colorada surrounded by snow-capped volcanoes.
Później, obowiązkowe zdjęcie w śniegu na wysokości ponad 5000 metrów (przeżyłam nawet podskoki:). Następnie, zjazd krętymi dróżkami i strumieniami, mijając kolejne ‘salary’, pustynie boraxu i kolorowe jeziorka.
Later, there was obligatory photo jumping in the snow at an altitude of over5,000 meters. Then, we went through the winding paths and streams, driving past another ‘salars’, borax deserts and colored lakes.
W końcu przystanek na lunch w słonecznej i cieplej Valle de Rocas, czyli wulkanicznej formacji skalnej ciągnącej się na długości kilku kilometrów, z daleka przypominającej ogromne miasto. Ciekawostka jest, iż fenomen ten został kiedyś porównany do Herkulanum i Pompei i przylgnęła do niego nazwa ‘Zaginionego Miasta’ (La Ciudad Perdida).
In the end, we stopped for lunch in the sunny and warm Valle de Rocas – volcanic rock formation stretching across several kilometers, from a distance reminding of huge city. Interestingly, the phenomenon has been once compared to Herculaneum and Pompeii, and the place was named as a ‘Lost City’ (La Ciudad Perdida).
Oprócz różnych mniej i bardziej znajomych kształtów, które przybrały pomarańczowe skały, mogliśmy spostrzec viscachas, czyli Południowoamerykańskie zające z długimi ogonami, mnie kojarzące się z kangurami. Szybkie to, zwinne i jakież urocze!
In addition to various less and more familiar shapes of the orange rockss, we could see viscachas – the South American hare with long tail, that I associated with kangaroo:) They were quick, agile and unimaginable cute!
A potem już tylko pustynia, przystanek w San Cristobal – na siusiu i pocałowanie klamki kamiennego kościoła (a raczej kłódki na bramie) i znaleźliśmy się z powrotem w Uyuni. Koniec.
And then just desert, quick stop in San Cristobal – to pee and kiss the handle of the stone church (or rather a padlock on the gate) and we found ourselves back in Uyuni. The end.
Informacje Praktyczne/ Practical info:
Nasza podróż na tym się jednak nie skończyła:) Pociąg do Oruro mieliśmy dopiero o północy, wiec przez 6 kolejnych godzin wędrowałyśmy z naszymi nowo poznanymi znajomymi z Anglii po mieście, robiąc przystanki w kafejce, restauracji, ulicznym grillu, sklepie z pamiątkami, a w końcu w ich hostelu. Podróż pociągiem przebiegła bez zakłóceń, ba! Mieliśmy nawet ogrzewanie! Nie na darmo przejazd ten kosztował 20 bs. więcej:) W Oruro złapaliśmy taksówkę na dworzec autobusowy (8bs.), gdzie cudem znalazłyśmy 2 miejsca w jednym z autobusów do Cochabamby, odjeżdżającym o 8.00 (30 bs.)***
Our trip however have not finished yet :) We had at midnight train to Oruro, so the subsequent 6 hours we spent wandering with our new English friends around the city, making stops at the cafe, restaurant, street food stand, gift shop, and eventually in their hostel. Travelling by train was ok, bah! We had heating on! No wonder why ticket cost 20 bs. more :) In Oruro we caught a taxi to the bus station (8bs.), where miracolously we found two seats in one of the buses to Cochabamba, departing at 8.00 (bs 30).
* Oczywiście miałam przy sobie tabletki na chorobę wysokościowa, zakupione jeszcze w Cochabambie (9 za 40 bs.), które dotąd działały, ale może nie były one wystarczające na 5000 m? Mimo to, radze się w nie zaopatrzyć przed podrożą do Uyuni, bo nigdy nic nie wiadomo:)
** Okazuje się, ze niektóre agencje przerzucają swoich klientów z samochodu do samochodu, bez uprzedzenia. Zresztą, zakupując tour w jednej z agencji, może się okazać, ze jedzie się w samochodzie innej. Zdarza się to w przypadku braku miejsc wolnych lub chęci zapełnienia owych.
*** Podobno nie da się wcześniej zabukować miejsc w autobusach (może przez agencje?), a zapełniają się one szybko! Szczególnie te w bardziej ekskluzywnych (wygodnych) autokarach jak Trans Azul czy Danubio (40bs.). Nam pani nie chciała sprzedać biletów, ale po 5 minutowej perswazji dostaliśmy miejsca w jednym z mniej przewoźników, który jednak okazał się ok. Podróż do Cochabamby trwała 5 godzin, kierowca jechał ostrożnie (jest to ważne, bowiem po drodze mija się dziesiątki krzyży, wyrwanych band na zakrętach i szczątków samochodów, które spadły w przepaść…). I tak dojechaliśmy na miejsce w tym samym czasie co uprzednio wspomniany Danubio.
Now, I had an altitude sickness tablets, that I bought in Cochabamba, and that worked since, but maybe they weren’t enough at 5000 m? However, it’s good to get some in a pharmacy before going to Uyuni – 9 tablets cost about 40 bs. and that should last for 3-days tour.
** It turns out that some agencies pass on their customers to another car, without notice. Besides, when buying tour in one of the agencies, you may find yourself riding in the car of another. It happens as the agencies want to fill the seats.
*** Apparently you can’t book seats in buses earlier (maybe only through the agencies?) and they fill up fast! Especially those in the more upscale (comfortable) buses as Trans Azul or Danubio (40bs.). The woman didn’t want to sell us ticket,s but after five minutes of persuasion we got a seats in one of the less posh busses, that however, turned out to be ok. Travelling to Cochabamba lasted five hours, the driver was driving carefully (this is important, because on the road we’ve passed dozens of crosses, torn bands on the turns and the remains of cars, which have fallen into the abyss …). And so we arrived at the same time as the previously mentioned Danubio.
W drodze do Cochabamby / On the way to Cbba:
Lake Poopo near Oruro. Train goes in the middle of it!
Po pożywnym śniadaniu w solnym hotelu*, wyruszyliśmy na zwiedzanie jednego z najpiękniejszych rejonów Potosi, pełnego kolorowych jezior.
Niestety, nie w głowie mi było notowanie nazw poszczególnych przystanków (trudno się dziwić, ze straciłam głowę w takich okolicznościach przyrody!) i teraz nie mogę się połapać w nazwach, które wymienione są w broszurce biura podroży. A jest ich jakoś za wiele:) Poszukiwania w Google tez nie przyniosły efektu, bowiem wszystkie nazwy dają obraz tego samego jeziora – czyli nie jestem sama w swoim pomieszaniu:)
Zanim jednak dotarliśmy do jezior, zatrzymaliśmy się na pustyni z pięknym widokiem na wulkan Ollague, tuz przy trakcji kolejowej, zwanej Salar de Chiguana.
After a hearty breakfast at the salt hotel*, we went to visit some of the most beautiful regions of Potosi, filled with colored lakes. Unfortunately, I wasn’t listing the names of the stops we made (it isn’t surprising that I lost my head in such amazing natural circumstances!) and now I can’t match the names with places. There is just too many of them in the brochure!The search in Google also proved to be unsuccessful, because the names give a pictures of the same lake – well, it seems that I am not alone in my confusion :)
However, before we reached the lakes, we stopped in the desert with a great view of the volcano Ollague – Salar de Chiguana.
Po drodze spotkaliśmy samochód w tarapatach, czyli w błocie, który udało się szczesliwie odkopac przy pomocy pasażerów kilku innych wycieczek. Tym sposobem, wszystkie wycieczki pojawiły się w tym samym czasie na kolejnym punkcie widokowym wulkanu Ollague, tym razem otoczonym niezwykłymi pomarańczowymi wulkanicznymi formacjami skalnymi, przypominającymi (mnie osobiście) domki Smerfów:)
On the way we met car in trouble – in the mud, which luckily was dig out with the help of the men form several other tours. In this way, all the cars appeared in the same time on another viewing point of Ollague Volcano, this time surrounded by exceptional orange rock formations, that reminded me of Smurfs’ houses :)
A potem prosto do ‘Laguna Canapa’, zapełnionej różowymi flamingami i otoczonej zapierającym dech w piersiach krajobrazem. Przyznam, było to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi, jakie kiedykolwiek widziałam (cóż, nie widziałam ich tak wiele, ale zawsze), a otwarta przestrzeń sprawiła, ze mogłam oddychać pełną piersią, mimo iż przekroczyliśmy granice 4000 m n. p. m. W tych niezwykłych okolicznościach przyrody zjedliśmy lunch i z ciężkim sercem wsiedliśmy do samochodu, w poszukiwaniu nowych wrażeń.
From there we went straight to ‘Laguna Canapa’, filled with pink flamingos and surrounded by breathtaking landscape. I admit it was one of the most beautiful places on Earth I have ever seen (well, I haven’t seen a lot, but always), and I could breathe easy in the wide open space, though we crossed the altitude of 4000 m above sea level. In these beautiful surroundings we ate lunch and with a heavy heart we got in the car, unready yet to search for new impressions.
Następnym przystankiem była ‘Laguna Hedionda’ – tutaj jestem niemal pewna nazwy, bowiem można było w tym miejscu skorzystać z toalety ekologicznej, która przysporzyła nam wiele tematów do rozmów. Po pierwsze kosztowała 5 bs. (normalnie płaci się 1-2), po drugie nie miała spłuczki, po trzecie trzeba było uważać w czasie jej korzystania, bowiem informacja na drzwiach głosiła, ze ‘jeżeli nie respektuje się podziału na cześć ‘siku’ i ‘pupu’, to trzeba będzie samemu posprzątać’:) Stresujące, prawda? Jezioro to nie zachęcało do dalszego postoju z powodu smrodu – śmialiśmy się, ze to od tych ekologicznych toalet, ale prawda jest taka, ze w tym miejscu znajdują się złoża siarki, która jak wiadomo cuchnie zgniłymi jajami, Zresztą, ‘hedionda‘ znaczy ‘śmierdząca’:) Po krótkiej przerwie byliśmy wiec znów w drodze.
The next stop was ‘Laguna Hedionda’ – here I’m pretty sure about its name, because we could at this point use eco-toilets, which gave us a lot to talk about. First, they costed 5 bs. (Normally it’s 1-2), secondly they didn’t have a flush, and the last but not least, we had to be careful at the time of its use, since information on the door stated that ‘if you do not respect the division of the toilet for ‘ pee ‘and’ poo ‘, then you will have to clean it up yourself’:) Stressful stuff, right? The lake didn’t encouraged us to stay longer because of the stench – we laughed later that it’s from the eco-toilets, but the truth is this area had sulfur deposits that, as we all know, stinks like rotten eggs. The name ‘hedionda’ means ‘stinky’ too:) So after a short break we were again on the road.
A dokąd? Aby zobaczyć słynny ‘Arbol de Piedra’, czyli skalne drzewo. Przyznam, na wysokości 4412 m n.p.m. zrobiło się całkiem zimno szczególnie ze błękitne dotąd niebo osnuło się chmurami… Oczywiście, aby sfotografować skale trzeba było stanąć w kolejce i po kilku zdjęciach później byliśmy już wszyscy w ciepłym jeepie w drodze do ostatniego przystanku – ‘Laguna Colorada’.
Where now? To see the famous “Arbol de Piedra‘ aka Stone Tree. I admit, at an altitude of 4412 meters above sea level it got quite cold especially with the azure sky covered with the clouds … Did I mention there was a snow too? Of course, to take a picture of the rock we had to stand in line so after a few pictures later we were all in a warm jeep on the way to the last stop – ‘Laguna Colorada’.
Kolorowe Jezioro na zdjęciach w Google jest koloru czerwonego, jednak zapewne z powodu braku światła i zimna, glony nie obrodziły i woda wydawała się bladoróżowa. Mimo to, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca jezioro i tak wyglądało magicznie.**
Colorful Lake that is – on the pictures in Google it looks red, but probably due to lack of sun and cold, algae must have die, because the water was pale pink. However, in the last rays of the setting sun lake seemed magical anyway. *
Po wrażeniach dnia drugiego udaliśmy się do schroniska, gdzie z dwiema innymi grupami zjedliśmy kolacje i wypiliśmy wino. Wegetariańskie spaghetti pełne cebuli nie było mi w smak, ale humor mi się poprawił, kiedy okazało się, ze inna grupa miała wegetariańska latane:) Po kieliszku wina i kilku partyjkach kart, udaliśmy się na spoczynek w 6-osobowych pokojach, w temperaturze minus 20 stopni Celsjusza. Brrrrrrr….
After that we went to the shelter, where we had dinner and drank wine with the two other groups . Vegetarian spaghetti full of onions was not to my taste, but mood improved, when it turned out that another group had a vegetarian lasagna :) After a glass of wine and a few card games, we went to bed in a 6-bed rooms, with a (inside-out) temperature of – 20 degrees Celsius. Brrrrrrr ….
Practical info/ Informacje praktyczne:
* Hoteli z soli znajduje się wiele w okolicy – wszystkie jednak wyglądają podobnie – ściany, podłogi, ba! lóżka, stoły i stołki wykonane są z białego surowca. Nic tylko lizać!
Jedzenie było przyzwoite – oczywiście nie można oczekiwać luksusów, ale da się zjeść. Na śniadanie zwykle białe bulki z masłem, marmolada lub dulce de leche, wędlina i ser oraz miseczka owoców w jogurcie, i jajecznica. Do tego kawa i herbata.Na lunch – kawal miecha z warzywami lub jak to było dnia 3 – tuńczyk z ryżem i sałatką, woda i Coca-Cola do wyboru.Kolacja – gorąca zupa warzywna i drugie danie (pique macho czy spaghetti wegetariańskie).
Jedno co się rzuciło w oczy to fakt, ze wszystkie dania były niedoprawione i małosolne! Pomyśleć, ze zwiedzaliśmy pustynie solna:) Zrzucam to na karb poprzedniej rzeszy turystów, którzy pewnie narzekali na przesolona kuchnie boliwijska. Następnym razem zabiorę wiec woreczek soli spożywczej ze sobą:)
** Laguna Colorada znajduje się w Parku Narodowym (Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa), gdzie trzeba uiścić opłatę 130 bs., która nie jest uwzględniona w cenie pakietu biura podroży. Ja jako rezydent Boliwii dostałam ulgę (po krótkiej perswazji z naczelnikiem) i zapłaciłam tylko 30 bs.
* There are many salt hotels on the way, and all look more less the same – salty walls, floors, bah! even beds and tables and chairs are made from white rock. I couldn’t help but lick those things from time to time:)
Food was decent – of course you can’t expect it to be luxurious considering the circumstances of a trip but it was ok. The breakfast usually consisted of white rolls with butter, jam or dulce de leche, ham and cheese, eggs and a bowl of fruit with yogurt. Plus coffee and tea. For lunch – a piece of meat with cooked vegetables or as it was on a day 3 – tuna with rice and salad, water and Coca-Cola to choose from. Dinner – hot vegetable soup and pique macho or vegetarian spaghetti.
One thing making us all laugh was that all the dishes were quite flavourless and saltless! To think that we’v visited the salt desert! I blame it on the the previous tourists who probably complained about too salty Bolivian cuisine:) So next time when in Uyuni I’ll take a bag of table salt with me :)
** Laguna Colorada is located in the National Park (Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa) where you have to pay a 130 bs. entrance fee, that is not included in the price of travel package. I am a resident of Bolivia so they gave me relief (after the short talk with a warden) and paid only 30 bs.
Torotoro (lub Toro Toro) to malutkie miasteczko w departamencie Potosi, będące przede wszystkim bazą wypadową do Parku Narodowego o tej samej nazwie. Znajduje się tam kilka hotelików – droższych i tańszych (lepszych i gorszych), restauracyjki, bazar z rękodziełem artystycznym i rzeczami importowanymi z Chin, kościół, kilka opuszczonych i zaniedbanych kolonialnych kamienic, biuro turystyczne, Muzeum Pachamamy i pomnik dinozaura na placu głównym.
Torotoro (or Toro Toro) is a small town in the Potosi Department – the gateway to the National Park of the same name. There are several small hotels – expensive and cheaper (better and worse), little restaurants, arts and crafts bazaar and things imported from China, the church, several abandoned and neglected colonial buildings, tourist office, Museum of Pachamama and monument of a dinosaur in the main square.
Nasza wycieczka pomieszkiwała w ośrodku niemal w centrum miasteczka (prawdę mówiąc, wszystkie miejsca znajdują się w centrum:), w pokojach ponad 20-osobowych z lóżkami piętrowymi (trochę jak w wwiezieniu, zwłaszcza ze pomieszczenia nie miały okien), na których czekała świeża pościel, poduszka i 2 koce. Pierwszej nocy mieliśmy także gorący prysznic, ale niestety w kolejnych dniach, z powodu awarii, woda była zimna. Trzeba jednak przyznać, ze nie przeszkadzało to tak bardzo, ponieważ temperatura w dzień sięgała 25 stopni Celsjusza. Warunki były skromne, ale w miarę higieniczne. Ośrodek miał także własna stołówkę, serwująca tradycyjne dania – mnie najbardziej smakował pieczony kurczak z ryżem i słodkie kisielowate —> Api z pastelem.
We were living in a hostel almost in the town center (in fact, everything is located in the center :), in rooms with bunk beds (which kind of resembled a prison, because there were no windows), although with fresh linen, pillow and two blankets. The first night we had also a hot shower, but unfortunately in the following days, due to failure of the instalation, the water was cold. I must admit that it did not bother me so much, because days were hot and it was refreshing to wash in a cold water. The conditions were modest, but quite hygienic. Resort also had its own cafeteria, which served traditional dishes – I most enjoyed the roast chicken with rice and hot and thick fruit drink ––> Api with pastel.
Pierwszego wieczoru po przyjeździe możliwe było rozpalenie ogniska, przy którym studenci zorganizowali wspólne zabawy i konkursy. Ja za to nie mogłam się nadziwić Drodze Mlecznej, którą po raz pierwszy podziwiałam z okna autobusu poprzedniej nocy, a która w samym miasteczku była pięknie widoczna. Ośrodek posiadał na swoim terenie także osiołki i psa, który wyglądał jak krzyżówka pitbula z bokserem, ale był bardzo oswojony i przyjazny. Ciągnęło go do ludzi tak bardzo, ze wybrał się z nami nawet do kanionu za miastem! Niestety, stracił moje zaufanie już pierwszego dnia, kiedy zaatakował na ulicy psiaka, który wyglądał jak moja Misia….
First evening after our arrival it was possible to make the fire, by which students organized activities and competitions. I was admiring the Milky Way which was beautifully visible in a town. Resort had also donkeys and a dog that looked like a cross between a boxer and pitbul, but it was very tame and friendly. He liked to be with people so much that one day he went with us to the canyon! Unfortunately, he lost my trust on the first day, when he attacked on the street another dog that looked like my Misia ….
Torotoro to małe i senne miasteczko, pełne jednak atrakcji. My trafiliśmy na fiestę ‘El Tata Santiago’, która ściągnęła do miasta ‘kolorowych’ mieszkańców okolicznych wiosek. Dla mnie frajda był również spacer ulicami i obserwowanie ludzi kupujących produkty z ulicznych kramów, a cóż dopiero parada tancerzy w tradycyjnych strojach tańczących mój ulubiony taniec —> Tinku, czy nocna procesja z figura Świętego!
Torotoro is a small and sleepy town, but full of attractions for tourists (especially ones from different continent :). We stumbled upon fiesta ‘El Tata Santiago’, which brought into town ‘colorful’ inhabitants of surrounding villages. As for me, a big attraction was to wander through the streets and watch the people selling and buying products, not to mention the parade of dancers in traditional costumes dancing my favourite —> Tinku, and the procession of the statue of the Holy Santiago!
Nie wspominając koncertu zespołu z ‘cholita’ na czele i zabawy w prywatnym domu, gdzie ‘poczęstowano’ mnie chicha – napojem alkoholowym z gotowanej i sfermentowanej kukurydzy – której nie mogłam odmówić, z grzeczności dla gospodarza! Kiedy gospodyni podała mi miseczkę tego ‘błotnistego’ napoju prosto z wiadra, po spróbowaniu wylałam resztę dla Paczamamy (to taki zwyczaj w darze Matce Ziemi). Niestety gospodyni nalała mi druga miseczkę tłumacząc, ze musze wypić do końca! Piłam liczkami, sekunda po sekundzie czując się coraz gorzej, by w końcu wykorzystując chwile nieuwagi gospodnicy, podzielić się ze znajomymi (którzy notabene mieli ze mnie niezły ubaw). Dodam tylko, ze po tej ‘uczcie’ nie spalam cala noc i było mi bardzo niedobrze, ale czego się nie robi dla uczczenia tradycji (pierwszy i ostatni raz)? Dodam tylko, ze na wsiach, do wyrobu chicha często wykorzystuje się wodę nie pierwszej świeżości oraz, by napój szybciej sfermentował, kukurydze przeżuwa się w buzi, mieszając ja ze ślina. Smacznego!
In addition, there was a concert of a band with ‘Cholita’ at the forefront and dancing party organised in a private house, that we were invited to while walking down the street. I was also invited to drink some chicha – an alcoholic beverage made of cooked and fermented corn. I could not refuse it, out of courtesy for the host! Given to me in a bowl straight from the bucket, I had a sip and poured the rest for Pachamama (it is customary to share first sip with Mother Earth), but unfortunately the hostess gave me another one saying that I have to drink it to the end! I drank sip by sip, second by second, feeling worse and worse. Eventually taking advantage of the hostess not looking, I shared the rest with friends who had a good laugh at me. I will only add that after this ‘feast’ I did not sleep all night and I was feeling sick, but how can you not to honor the tradition (this first and last time)? I will only add, that in the small villages, chicha is made often with dirty water and to make it ferment quicker, people chew the corn in their mouth, mixing it with saliva. Salud!
Innym zwyczajem, praktykowanym przy okazji święta religijnego ‘Tata Santiago‘ było ‘El Tinku’ – czyli ‘wiejska bijatyka’. W walce, rozgrywającej się w centrum miasteczka, przy dopingu tłumu mieszkańców, przyjezdnych i turystów, biorą udział mężczyźni, kobiety i dzieci. Ja (nie)stety nie widziałam krwi, wytarganych włosów i powybijanych zębów na własne oczy, ale o intensywności walki mogłam wnioskować z twarzy i okrzyków zgromadzonych, a także z późniejszych relacji i filmików znajomych. Mimo iż nie byłam w centrum wydarzeń, postanowiłam wykorzystać okazje i sfotografować ten wielobarwny, odświętny tłum, Okazało się to dosyć łatwe, bo nikt nie zwracał na mnie uwagi:)
Another ritual practiced on the occasion of religious holiday of ‘Tata Santiago’ was ‘El Tinku’ – in another words ‘village brawl’. In the fights, taking place in the center of town, men, women and children fight, cheered by crowd of residents and tourists. I (un)fortunately haven’s seen blood, hair and teeth flying in the air, but I could infert he intensity of the fight from faces and shouts of the congregation, and later that day from the videos taken by my friends. Although I was not in the center of this situation, I decided to take pictures of this colorful, festive crowd, which was easy, because no one paid attention to me :)
Dlaczego ludzie się bili? Cóż, w przeszłości El Tinku było taneczno-krwawą jurysdykcją społeczności lokalnej, tańcem-walką, który praktykowały plemiona Laimes i Jukamanis w prowincji Chayanta, w departamencie Potosi. Obie społeczności żyły w dość wrogich stosunkach i każdy powód był dobry, by rozpocząć el Tinku, np. lama, która przeszła z ziem jednego plemienia na terytorium drugiego (więcej na ten temat tutaj –> klik).
Dziś, przynamniej w Torotoro, El Tinku jest wyrazem światopoglądu, według którego o wartości człowieka, przede wszystkim mężczyzny, świadczy jego silą fizyczna i spryt. Żeby zdobyć poszanowanie społeczności, ale także obronić honor rodziny, nie trzeba zostać zwycięzcą, trzeba jednak walczyć do końca. Kobiety natomiast bija się, aby przypodobać się mężczyznom. Dzieci? Cóż, od małego wpajana jest im do głowy ta ‘kosmologia’.
Why do people fight? Well, in the past’ El Tinku’ was a bloody fight – dance practiced by community of Laimes and Jukamanis in the department of Potosi. Both communities lived in a rather hostile relationship, and every reason was good to start El Tinku. Today, at least in Torotoro, El Tinku is an expression of belief, in which the value of a man is demonstrated by his physical strength and bravery. To get respect of the community, but also defend the family honor, you don’t have to be the winner, but you must fight to the end. Women fight to please men. Children? Well, they just follow adults.
Torotoro jest jednak miasteczkiem przyjaznym turystom, ponieważ ludzie utrzymują się tutaj przeważnie z turystyki. Znane są jednak przypadki z innych odludnych rejonów Boliwii, gdzie praktykuje się tak zwana ‘justicia communitaria’, której przykładem może być zabójstwo polskiego turysty, ukamieniowanego za fotografowanie w jednej z wiosek, w której panowało przekonanie, ze zrobienie zdjęcia zabiera dusze… El Tinku wpisuje się te w agresywna tradycje społeczeństw pierwotnych.
Ja sama byłam świadkiem i niedoszłą ofiara kamienia, rzuconego w moja stronę przez starsza kobietę w —> Tarata, kiedy zapytałam o możliwość zrobienia zdjęcia. Cóż…nauczyło mnie to ostrożności. Teraz aparat wyciągam tylko wtedy, kiedy wiem, ze nic mi nie zagraża. Tu, jeden miły pan sam poprosił mnie o zrobienie mu zdjęcia, które później z radością oglądał na wyświetlaczu aparatu:)
There were cases from other desolate parts of Bolivia, where so-called ‘justicia communitaria’ is practiced until today – an example might be killing of Polish tourist, who was stoned for taking pictures in one of the villages, where people believe that photographing takes their souls …Torotoro however, is a tourist friendly town because people here live mostly from tourism.
I myself was attacted by an old woman in —> Tarata who threw a stone at me, after I asked if I could take a picture. Well … it was a lesson for me. Now I take out the camera only when I know that it’s safe and, as it happened in Torotoro, one man even asked for a picture of himself, which he admired later with a big joy on the LCD screen:)
Informacje praktyczne/ Practical Info:
Park Narodowy Torotoro połozony jest w połnocnej części departamentu Potosi, ale dostęp do niego jest możliwy tylko przez Cochabambe. Podróż samochodem lub autobusem trwa 6 godzin (136 kilometrów pod górkę). Park ma powierzchnie 16.570 h i jest częścią zachodniej strony środkowego pasma Andów.
Nazwa Torotoro, wywodząca się z terminu Quechua “thuru thuru pampa” co tłumaczy się jako: “Pampa (rozległe tereny) błota”, nie ma nic wspólnego z tym górzystym suchym regionem :)
Główne atrakcje:
Torotoro National Park is located in the north of the Potosi District, but its access is through Cochabamba. It takes 6 hours drive to get there (136 km up the hill) and it’s possible to go there by bus. The park has a surface area of 16,570 h. and is part of the central west side of the Mountain Ranges of the Bolivian Andes.
W XVII wieku Potosi było jednym z największych i najbogatszych miast na świecie, dzięki ogromnym pokładom srebra odkrytym w pobliskiej górze, nazwanej na te okoliczność – ‘Cerro Rico’. Jednak w XVIII wieku, pokłady srebra wyczerpały się. Zyski czerpano jeszcze z pozyskiwania cyny i innych minerałów, ale mimo to miasto zaczęło podupadać ekonomicznie.
The city of Potosi was founded in 1545, during the “gold rush” associated with the discovery in Cerro de Potosí – later known as the Cerro Rico (Rich Mountain) – large silver deposits. In a few years the settlement has attracted hundreds of thousands of Europeans and it became the official mint of Spain. Conquiscadors used native people and slaves from Africa for work – to this day it’s unknown how many of them perished in the local mines and smelters in inhumane conditions. In the seventeenth century Potosi was one of the largest and richest cities in the world. When in the XVII century silver was exhausted. Despite of discovering large amounts of tin and other minerals, the city began to decline economically.
Mimo utraty swojej świetności, Potosi zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO i dziś utrzymuje się głownie z turystyki. Jest to niewątpliwie architektoniczną perełką Boliwii – z wieloma pięknie zdobionymi kościołami, odrestaurowanymi kamienicami kolonialnymi, wąskimi uliczkami i przepięknymi widokami na Cerro Rico.
Despite losing its splendor, the city of Potosi is a UNESCO World Heritage Site and today is dependent mainly on tourism. It is undoubtedly the architectural jewel of Bolivia – with many beautifully decorated churches, restored colonial houses, cobbled streets and stunning views of the Cerro Rico.
Jedną z najbardziej okazałych budowli Potosi jest ‘Casa de la Moneda’ – niegdyś mennica Hiszpanii, zbudowana z kamienia i cegieł, jak również z drewna, które sprowadzono z innych rejonów Boliwii. Z centralnego dziedzińca, widocznego przez otwarta bramę, uśmiecha się do nas ‘Bachus‘, którego maska zakrywa ponoć dawny herb Hiszpanii.
One of the most famous and impressive buildings in Potosi is the ‘Casa de la Moneda’ – once the mint of Spain, built of stone and brick, as well as wood, imported from other regions of Bolivia. In the central courtyard the head of ‘Bacchus’, visible from the street through the gate, is smilling at us. They say that tt covers the former insignia of Spain.
Mieści się tutaj muzeum z wieloma cennymi eksponatami wykonanymi oczywiście ze srebra. Możemy tu także zobaczyć tysiące minerałów wydobywanych z Cerro Rico i okolicy, a także mumie pierwszych osadników europejskich. Dla mnie widok ciał dziecięcych to jednak trochę za wiele… Zresztą, takie same wrażenie wywarły na mnie rzeźby Matki Boskiej, z ‘prawdziwymi’ włosami i ubraniami, które dawno temu wyglądały jak lalki. Dziś jednak mogłyby z powodzeniem konkurować z Laleczka Chucky. Warto pamiętać, iż miasto powstało na niewolniczej pracy rdzennych osadników jak i niewolników, sprowadzanych przez konkwistadorów z Afryki. Do dziś nie ustalono ilu ludzi zginęło, pracując w kopalniach jak i przy przetopie cennych minerałów.
Casa de la Moneda houses a museum with numerous exhibits – many of them made of silver. We can also see thousands of minerals extracted from Cerro Rico and the surrounding area, as well as mummies of first European settlers. For me the sight of children ‘bodies, however was a little too much …. I had the same impression while looking at the sculpture of Virgin Mary, decorated with the ‘real’ hair and clothes. Once, it must have looked like a doll, but today it could be a perfect model for female ‘Chucky Doll’!
Inną atrakcją miasta jest ‘Mirador‘ – kosmiczna wieża na wzgórzu, stanowiąca punkt widokowy i mieszcząca restauracje, z której można podziwiać panoramę Potosi, z cudnym widokiem na Cerro Rico. Można się tam dostać taksówką, lub pieszo – wspinaczka jednak nie należy do najłatwiejszych, ponieważ Potosi jest najwyżej położonym miastem świata i ciężko jest czasem złapać oddech na 4,090 n.p.m.! Kiedy tam w końcu dotarliśmy, okazało się, ze wieża widokowa jest w remoncie, ale i tak było warto.
Another attraction of Potosi is the ‘Mirador’ – or a ‘space tower’ on a hill, housing a restaurant and offering panoramic views across the city and a wonderful view of the Cerro Rico. You can get there by taxi or walk. Climbing, however is not easy because Potosi is the highest city in the world and it’s really hard to catch breath at 4.090 m. Bus ride on the city’s steepest streets in the world is also an unforgettable experience (scarier that in La Paz, as less traffic means more speed).
Co jeszcze warto zobaczyć w Potosi? Otóż kościoły z fantazyjnie dekorowanymi fasadami i z bogato wyposażonymi wnętrzami (cos jednak Hiszpanie po sobie pozostawili). Mnie jednak nie było dane podziwiać tych świetności, bo miałam za mało czasu…Cóż, następnym razem!
What else could you see in Potosi? The churches of fancifully decorated facades and silver interiors (at least the Spaniards left something behind!) – but I couldn’t admire their splendor though, because I had too little time …
Niezapomnianą atrakcją jest również przejażdżka autobusem miejskim po stromych ulicach, które z calą pewnością mogą konkurować z trasami La Paz, gdzie z powodu korków autobusy nie mogą ‘rozwinąć skrzydeł’ tak jak tu:)
Dziś stosunkowo łatwo jest dojechać do Potosi – z Oruro, Sucre, czy Uyuni nawet pociągiem. Pisząc to, musze jednak napomknąć o niespodziewanych trudnościach… blokadach dróg, które w Boliwii, jak się kilka razy okazało, są dosyć częste. Nas taka blokada zastała w drodze z Potosi do Oruro. Już mieliśmy przed sobą widmo nocy spędzonej na odludziu w autobusie, kiedy okazało się, ze inny autobus tej samej firmy utknął po drugiej stronie, dzięki czemu po krótkim ‘spacerze’ w świetle zachodzącego słońca, mogliśmy kontynuować podróż. Postanowiliśmy jednak nie przesiadać się w Oruro do miasteczka Llallaqua, gdzie chcieliśmy zażyć kąpieli w gorących źródłach, i wróciliśmy prosto do Cochabamby. Być może we wrześniu, kiedy będę w Sucre, uda nam się zwiedzić (razem z moimi znajomymi studentami) także Uyuni (pustynie solna) i wpaść do Potosi? Musimy wtedy koniecznie odwiedzić nasz gościnny hostel ‘Koala’ i wybrać się na wycieczkę do czynnych wciąż kopalni legendarnego Cerro Rico.
Today it is relatively easy to get to Potosi – from Oruro, Sucre or even Uyuni by train. Perhaps in September, when I’m in Sucre, we will be able (along with my friends) to drop to Potosi again? We must then make sure to visit our friendly hostel ‘Koala’ and take a trip to the still open and working mines.
As I write this, I have to mention the unexpected difficulties … roadblocks, quite often in this part of the world. Returning to Oruro we were stopped by rocks on the road and some angry people. I had a vision of spending the night in a remote area on the bus when we heard that another bus of the same company was stuck on the other side of the blockade! And after a ‘short’ 20-minutes walk we continued our journey. We couldn’t however go to LLallaqua, to take a bath in hot srings as we had planned, so we came back to Cochabamba.