Making ‘It’ Personal *** ‘Udomowianie’

Po raz pierwszy wynajmujemy z Freddim ‘nasze wlasne’ mieszkanie – czyli po prostu z nikim sie nim nie dzielimy.

Nowoczesnie i minimalistycznie urzadzone wnetrze od razu natchnelo mnie do zabawy w dekoratorke – jednak na to musze jeszcze troche poczekac, az dorobimy sie prawdziwie wlasnego kata:) Postanowilam wiec poprzestac tylko na kilku drobnych zmianach – poprzestawiac meble, pochowac plastikowe dekoracje wlascicieli – czyli po prostu tchnac w to miejsce troche naszego charakteru.

Duzo zmieniac nie musielismy – mieszkanie zostalo urzadzone minimalistycznie i ze smakiem. Dokupilismy za to kilka sprzetow, rozstawilismy swoje kosmetyki w lazience, ja zrobilam dekoracyjne swieczniki z lupin znalezionych na ulicy i nasienia przedziwnego owocu kupionego na bazarze.

I tak sie powoli zadomowiamy, krok po kroku ‘udomowiajac’ nasza przestrzen:)

***

Renting the apartment together for a first time and not have to share it with anybody else, brings to mind many ideas of how to improve your ‘own’ little space.

Unfortunately we couldn’t do much as this place is not really ours (and we will have to wait a bit longer for this to happen) and fortunately, the rented apartment was decorated in a minimalism style and in a good taste. So, what we did was only to hide a couple of ‘plasticky’ decorations, put our cosmetics in a bathroom, buy a couple of things to the kitchen and move some furniture.

I also made a nice ‘tea candles’ stands out of some strange plant I found on the street and a seed of even stranger fruit I bought on the market.

And that’s how – step by step – we make ‘our space’ more personal and homely:)

Under House Arrest *** Areszt domowy

Dzis Boliwia przeprowadza cenzus narodowy. Co to oznacza? Otoz, kady mieszkaniec ma zakaz opuszczania domu do godziny 18, pod grozba kary pienieznej, a w praktyce – dzien wolny od pracy (w srodku tygodnia) i od wszystkiego innego. Kiedy wstalam z lozka okolo 9 rano i wyjrzalam przez okno – normalnie zapchane ulice byly puste, slyszec sie dalo jedynie cykanie swierszczy i szczekanie psow. Co prawda, co jakis czas pojawil sie na ulicy samochod, ale zapewne byl to pojazd wylaczony z zakazu, tj. samochod policyjny, z dwoma uzbrojonymi w karabiny policjantami na przyczepie… Widzialam tez faceta uprawiajacego jogging – kto wie, moze do domu dobiegl z mandatem? Najgorzej jest byc dzis turysta – nie kursuja bowiem ani autobusy miejskie, ani taksowki, ba! nie lataja nawet samoloty… Sklepy i restauracje rowniez sa zakniete.

Dla nas cenzus zakonczyl sie o godzinie 10 rano, ale poinformowano nas, ze i tak nie mozemy wyjsc z domu. Coz, w zasadzie mozemy, ale na wlasna odpowiedzialnosc. Przyklejono nam na drzwiach nalepke, wiec zazartowalam, ze jak nas policjanci zlapia, to ich przyprowadzimy pod drzwi i pokazemy i ja pokazemy:)

A wiec, mamy dzien wolny, za oknem piekna pogoda, slonce, czysciejsze powietrze (pierwszy raz widze z okna odlegle gory Parku Narodowego Amboro!) i siedzimy w domu… Ale i tak mamy szczescie, bo nasz budynek posiada basen, wiec bedzie mozna sie chociaz troche popluskac:)

Swoja droga, niesamowita jest ta cisza, szczegolnie ze od kilku dni koparka kopala dol pod oknem naszej sypialni, pod fundamenty nowego wiezowca. Za kilka miesiecy bedziemy wiec otoczeni ze wszystkich stron, chciac nie chcac podgladajac naszych sasiadow i panow budowlancow.

Ale na razie – przynajmniej dzisiaj, moge napatrzec sie na odlegle gory Parku Amboro w spokoju…

***

Today Bolivia is carrying out its national census. What does this mean? Well, it’s prohibited to leave the house until 6 pm, under the threat of monetary penalties, and in practice – this is a day off from work and everything else.

So, today when I got up from the bed at about 9 in the morning and looked out the window – I saw that normally clogged streets were empty, I could hear only the chirping of crickets and the barking dogs. From time to time some cars appeared on the street, but those vehicles were probably excluded from the ban. Moreover, one of them was a police car with two policemen armed with rifles on the trailer … I saw a guy jogging – who knows, maybe he came back to his house with a ticket? The worst is to be today a tourist in Bolivia – there is no public nor private transport! Even planes don’t fly…Shops and restaurants are also closed.

For us census was finished at 10 am, but we were informed that we couldn’t get out of the house anyway. Well, actually we could, but at our own risk. They stick the sticker on the door, so I joked that if the police catch us, then we would bring them to the door, and we’ll show them the sticker :)

So, we have a day off (nothing new for me, but Freddy is happy), we see from the window a beautiful weather with the sun and smog-free air (for the first time I can see in a distance mountains of National Amboro Park!) and we sit at home …

However, we are lucky, because our building has a swimming pool, so we will be able to cool down a little :)

By the way, this silence is amazing, especially after a few days with a  digger outside our bedroom window, digging for a hole for a new building. In a few months we are going to be so surrounded from all sides, peeking at our neighbours and builders , wanting or not.

But for the time being – at least today, I can have a good look at distant mountains of Amboro Park and enjoy the silence of an ‘imprisoned’ city …

Jars, Cans and the Others *** Sloiki, konserwy i inni

Jako przykladna emigrantka, codziennie poswiecam co najmniej godzine na przeglad ‘internetowej’ prasy krajowej i zagranicznej. Ostatnimi czasy portale rozpisuja sie o popularnym od zawsze zjawisku ‘wewnetrznej emigracji’ ludzi  z prowincji do STOLICY. Przy okazji, kariere zrobilo okreslenie takiego przybysza mianem ‘SLOIKA’.

Dlaczego?

‘Miejski slownik slangu i mowy potocznej (http://www.miejski.pl) wyjasnia to w sposob nastepujacy:

Słoik to: ‘Osoba pochodząca z prowincji a mieszkająca w wielkim mieście, najczęściej Warszawie, przywożąca z wizyt w domu słoiki z jedzeniem. Najczęściej charakteryzują ją takie cechy jak: brak przywiązania do nowego miejsca zamieszkania oraz wiejskie maniery i sposób myślenia.’

Duzo osob obraza sie na to okreslenie, a ja w zasadzie nie widze problemu, zwlaszcza w odniesieniu do pierwszego zdania – kazdy bowiem lubi przywiesc sobie sloik bigosu czy ogorkow kiszonych od mamy (albo taty) mieszkajacych na prowincji – tym sposobem mozna dluzej cieszyc sie ‘smakiem’ domu rodzinnego. Sama przez 5 lat studiow w pieknym Toruniu, przynajmniej raz w miesiacu taskalam w plecaku pierogi, soki, miod i domowe wino taty – zreszta robili to wszyscy moi akademikowi znajomi. Nigdy nie uslyszalam okreslenia ‘sloik’ w odniesieniu do mojej osoby – pewnie inne to byly czasy, a moze to dlatego, ze Torun nie jest metropolia?

Wyglada wiec na to, ze prawdziwe skupisko ‘sloikow’ znajduje sie w Warszawie – w zeszlym roku dolaczyla wiec do niego siostra i ‘szwagier’, a za sprawa niedawnej wizyty rodzicow, lodowka i szafki ich kuchni zapelnily sie weklami, butelkami i innymi takimi… Nie slyszalam zeby narzekali, wrecz przeciwnie – nie ma to jak swojski miodek i wino domowej roboty:) Z cala pewnoscia bedzie ono wypijane przy okazji spotkania ‘sloikow’, czyli znajomych z lat studenckich, ktorych losy splotly sie ponownie w stolicy.

Zastanawiam sie, czy fakt posiadania znajomych z prowincji mozna zakwalfikowac jako kolejna czesc hasla slownikowego, ktore mowi o ‘braku przywiązania do nowego miejsca zamieszkania’? W koncu swiadczy to o tesknocie za dawnym stylem zycia?

‘Istotną cechą ‘słoja’ jest możliwość szczelnego zamknięcia’, podaje wszechwiedzaca Wikipedia (stad tez pewnie utarl sie poglad o wyobcowaniu ‘sloikow’), ale czy owa hermetycznosc ‘sloika’ nie jest raczej spowodowana zamknieciem na swiat prowincjonalny ‘prawdziwych Warszawiakow’ czyli tzw. ‘warszawki’, ktorzy czuja niczym niepoparta wyzszosc nad mieszkancami reszty kraju? Wiem, jest to stereotypowe myslenie, ale taka jest opinia wiekszosci prowincjonalnych Polakow o ‘warszawce’. Opinia uksztaltowana przez telewizje, prase, czy po prostu brawure i chamstwo kierowcow samochodow na warszawskich numerach, ‘wozacych sie jak pany’ po krajowych, regionalnych czy lokalnych drogach…

Ale zaraz, kim jest owa ‘warszawka’? Niestety ‘Slownik slangu’ nie posiada takiego hasla, sama wiec sklepalam owo pojecie z wlasnych i cudzych doswiadczen.

Tak wiec ‘warszawka’ to:

‘Grupa ludzi wywadzacych sie z prowincji a mieszkajaca w Warszawie. Czesto nie przyznaje sie do swoich wiejskich korzeni, ostentacyjnie odrzucajac wszystko, co prowincjonalne. Lansuje sie na warszawskich salonach – stad tez nazywana jest czesto ‘szlachta’, w modnych klubach i jeszcze modniejszych restauracjach. Ludzie nalezacy do ‘warszawki’ woza sie drogimi samochodami i szarzuja po krajowych, regionalnych i lokalnych drogach, blyskajac w oczy zwyklym ludziom swoimi wypucowanymi warszawskimi rejestracjami. Ubieraja sie tylko w ‘trendy’ butikach, ale jak to moj tata mowi, ‘sloma im z butow wystaje’ i tak czy siak’.

Jednym slowem – ‘warszawka’ to nic innego jak przebrane w ladne etykiety ‘sloiki’, czyli prawdziwe ‘SLOJE’:)

Bo przeciez ‘sloik’ to w istocie zdrobniala forma wyrazu ‘SLOJ’, a jak wiemy, zdrobnienia zwykle sa nacechowane pozytywnie i pieszczotliwie.

Nie ma wiec co sie przejmowac, jezeli ktos nazwie nas ‘sloikiem’ – ja sama tak zwracam sie do siostry w ostatnich rozmowach przez Skypa, nasmiewajac sie ze stereotypow. Cos mi sie wydaje, ze owa ‘warszawka’ sama wymyslila to okreslenie, bo ich w oczy kuje, ze nie moga tak sobie wyjechac na weekend na wies do rodziny i przywiesc zapasow. Co by bowiem ‘opinia publiczna’ o tym powiedziala? Zamiast wiec wakacji u mamy, placa oni grube pieniadze lansujac sie w hotelowym basenie podczas zagranicznych wojazy.

No tak, troche mnie ponioslo:)

A ja? Jak mnie mozna okreslic, do ktorego worka wlozyc? Taki oto dylemat egzystencjalny pojawil sie w mojej glowie: czym jestem?

I co?  Otoz doszlam do wniosku, ze  jestem ‘konserwa’, taka TURYSTYCZNA! Tak po prostu: sloikow nie przywoze z domu, bo przeciez za daleko, a zeby przeslac poczta, to za drogo; daleko mi do lansu w realiach telenoweli boliwijskiej, a moj znajomy caly czas mi powtarza, ze mimo iz mieszkam w Boliwii od ponad pol roku, to wygladam jak typowy turysta: caly tydzien chodze w tych samych ubraniach (tutaj musze sie wtracic, ze moze moja garderoba nie peka w szwach, ale robie regularne pranie), z sombrero na glowie i z ‘tradycyjna’ torba ze sklepu z pamiatkami:) Wszystko jasne!

A ty – czym jestes?

 ***

As an exemplary emigrant, I spent at least an hour daily to review domestic and foreign ‘webpress’. Recently, Polish portals have been writting about always popular phenomenon of ‘inner emigration’, of the people from the provinces to the capital. They even got their proper name as ‘sloiki’ – ‘JARS’.

So, why jars?

‘Urban Dictionary of slang and colloquial speech (http://www.miejski.pl) explains it as follows:
‘Jar’ is: ‘A person coming from the province to live in a big city, especially Warsaw, bringing from their home visits jars of home-made food. Frequently it is characterized by features such as: lack of commitment to a new place of residence and rural manners and a way of thinking. ‘

Many people take offense to this term but myself I do not see the problem – everyone like to bring the jars of pickles or ‘bigos’ cooked by mom (or dad) who live in the countryside – this way you can enjoy ‘flavor’ of family home for longer.

For 5 years of studying at university in a beautiful Toruń, I had carried at least once a month in a backpack some dumplings, juices, honey and homemade wine  – moreover, all my friends living in a student house did exactly the same. And I have never been referred to as a ‘jar’ – maybe the times were different, and maybe it’s because Torun is not a metropolis?

So it looks like ‘jars’ are located only in Warsaw – and last year they were joined by my sister and ‘brother-in-low’, and as a matter of a recent visit of our parents, their refrigerator and cupboards filled up with jars, bottles, and other stuff. I heard no complaining from them, just the opposite – there’s nothing like real honey and home made wine :) Surely it will be tasted on the occasion of the ‘jars’ meeting – friends from student years, whose path crossed again in the Polish capital.

I wonder whether the fact of having friends from the province can qualify as another part of the dictionary entry that tells about the ‘lack of commitment to the new place of residence’? In the end, this is a sign of a longing after past lifestyle, isn’t it?

‘An important feature of the’ jar ‘is the ability to seal‘ – says  the omniscient Wikipedia, hence probably the notion of ‘jars’ alienation, but isn’t this simply a result of a closure of the so-called ‘real Varsovians‘ to the outer world? ‘Warszawka‘ (as others call them), who feel superior over people of the rest of the country? I know it’s a stereotypical thinking, but that’s the opinion of most of the provincial Poles about ‘warszawka’. Opinion shaped by television, newspapers or simply an arrogance of car drivers with the Warsaw plates, driving like the ‘Lords’ on the national, regional and local roads …

But wait, who is this ‘warszawka’? Unfortunately the ‘Dictionary of Slang‘ does not give an explanation, so I wrote the concept of this word by myself based on my own and others’ experience.

‘A group of people from the countryside and living in Warsaw. Often do not admit to their roots, pointedly rejecting everything that provincial. Self-promoting themselves in Warsaw’s society – hence it is often referred to as ‘nobility’. People belonging to ‘warszawka’ drive expensive cars and cruise on a national, regional and local roads, flashing in the eyes of common people with their shiny Warsaw’s plates. Dressed only in a ‘trendy’ boutiques, but as my dad says, ‘straw is protruding from their shoes’ anyway’.

To be honest – ‘warszawka’ is nothing more than a dressed in nice labels ‘jar’, the real ‘fat jar‘ (pl. ‘sloj’) :)

And in Polish language, jar (sloik) is in fact a diminutive form of the word ‘sloj’, and as we know, diminutives have usually positive and affectionate feel.

So I wouldn’t bother, if someone called me ‘jar’ – I even called my sister like that in recent conversations on Skype, mocking the stereotypes. And moreover, it seems to me that the word ‘jar’ was reinvented by ‘warszawka’, because it pokes them in the eye, that they can’t leave for the countryside for a weekend and bring some food. What would ‘public opinion’ said about it? So instead, they pay a lot of money to socialize in the hotel’s pool during their posh foreign travels.

Well, I think I got carried away a bit :)

And I? How can I determine to ‘which sack’ can I put myself? Such existential dilemma appeared in my head: What am I?

And you know what? I came to the conclusion that I am a ‘can’, like a can of ham, tourists’ favourite food supply! I do not import jars from home, because surely it’s too far, and to send them by a mail, it’s too expensive. I am also far from reality of Bolivian soap opera and my friend all the time keeps telling me that even though I have been living in Bolivia for more than half a year, I still look like a typical tourist: walking in the same clothes for a whole week (here I need to mention, that maybe my wardrobe is not bursting but I do regular laundry), with a sombrero on my head and ‘traditional’ bag from souvenirs’ store :)

And what about you – WHAT ARE YOU?

Relocation, Relocation *** Przeprowadzka

Minal juz tydzien od naszej przeprowadzki do tropikow.  Santa Cruz de la Sierra przywitala nas typowo wiosenna pogoda – pelnym sloncem i 40 – stopniowa temperatura:) Warunki w sam raz na wakacje w hotelu z basenem i klimatyzacja, ale my w tym samym czasie musielismy znalezc mieszkanie. Po kilku godzinach ciaglego przemieszczania sie z miejsca na miejsce przestalismy nawet przejmowac sie potem, wydobywajacym sie z kazdego kawalka skory – w koncu wszyscy dookola pocili sie tak samo, prawda?

Agencja znaleziona w gazecie (pozyczonej od naszego znajomego ‘hostelarza’) okazala sie wyjatkowo pozyteczna, pokazujac nam apartament doslownie 2 minuty od biurowca, w ktorym miesci sie firma Freddiego. Przeszkoda okazala sie cena, a mysla nie do przelkniecia to, ze agencja pobierala prowizje w wysokosci 100% od wynajmu… Szukajac dalej, doszlisy do wniosku, ze moze warto byloby poprosic wlascicieli, ktorzy mieszkali w tym samym budynku, o prywatna transakcje? Nie poszlo gladko – negocjowalismy wiec o zmniejszenie prowizji do 50%. Po okolo 4 godzinach (w miedzyczasie ogladalismy kolejne mieszkania, ktorych parametry zupelnie nie byly adekwatne do swojej ceny) zadzwonila do nas wlascicielka, z wiadomoscia, ze wynajmie nam mieszkanie bez agencji, a dodatkowo w cenie wynajmu zawrze oplate za internet i gaz, a wprowadzac mozemy sie od razu!

Niestety, by cieszyc sie wlasnym katem potrzebowalismy polowy nastepnego dnia, aby zebrac pieniadze na kaucje. Pozniej wystarczylo nam tylko odkurzyc zasniedziale katy, rozpakowac sie i poznawac okolice.

Dziwnym zbiegiem okolicznosci mieszkamy przy ulicy COCHABAMBA:) Dodam, ze w Cochabambie mieszkalismy na rogu ulicy SANTA CRUZ:) Tak jak poprzednio, mozemy udac sie pieszo do centrum, co zajmuje okolo 25 min. W piatek, zupelnie przez przypadek, odkrylismy supermarket jakies 10 min. od nas. Ponadto, mamy w okolicy 3 restauracje chinskie, kilka kafejek, kino i miejskie lotnisko ‘Trompillo’.

Wlasnie tam probowalismy czwartkowym popoludniem kupic bilety lini lotniczych TAM na piatek (ktory w Boliwii byl dniem wolnym) – niestety okazalo sie, ze musielismy placic gotowka, a lotnisko nie posiadalo bankomatu… Bylismy wiec skazani na Viru Viru po drugiej stronie miasta, jakies 40 min. samochodem, z ktorego lata BOA – krajowy i miedzynarodowy przewoznik, posiadajacy profesjonalna strone internetowa z opcja rezerwacji biletow on-line. Cos za cos:)

Pierwszy tydzien zlecial nam wiec bardzo szybko – na poszukiwaniu mieszkania, porzadkach, spotkaniach ze znajomymi i rodzina, rozsylaniu CV (podczas gdy Freddy zapoznawal sie ze swoja nowa praca) i … spacerach z mapa w reku, ktore nie zawsze prowadzily do celu:)

Szczegolne podziekowania naleza sie rodzinie Freddiego, ktora otoczyla nas opieka i goscinnoscia:)

Po weekendzie w Cochabambie, wracamy dzis do Santa Cruz z nadzieja, ze nastepny tydzien okaze sie tak samo owocny jak poprzedni.  Przeprowadzke uznaje za kompletna, choc moj sprzet turystyczny w postaci ciezkich butow, kurtki przeciwdeszczowej i spiwora, zostaje w bazie ‘Cochabamba’:). Przynajmniej na razie…

***

It’s been a week since our relocation to the tropics. Santa Cruz de la Sierra greeted us with typical spring weather – full sun and 40 degrees Celsius. Temperature conditions great for the holidays at a hotel with a swimming pool and air conditioning, but we at the same time had to find an apartment. After a few hours of moving from place to place we stopped even to worry about excessive sweating from every piece of skin – in the end everybody around us was sweating the same, right?

An agency found in the paper (borrowed from our friend) turned out to be extremely helpful, showing us the apartment literally 2 minutes away from the Freddy’s office building. The only obstacle turned out to be the price, and the thought that the agency collects 100% of the rental fee … Searching further, we came to the conclusion that maybe it is worth to try to ask the owners, who lived in the same building, about the private transaction?

It wasn’t easy – so we negotiated a reduction of said commission. After about 4 hours the owner called us with the news that she can lease ad apartment without the agency. In addition, the rental price will include fee for internet and gas and we could move in at once!
Unfortunately, we needed half the next day to collect money for deposit to be able to enjoy our ‘own place’. Later we just needed to clean up, unpack and explore the surrounding area.

By strange coincidence, we live on the COCHABAMBA street :) I would add that in Cochabamba we have lived on a corner of SANTA CRUZ street :) As before, we can go on foot to the city center, which takes about 25 minutes. On Friday, quite by accident we found a supermarket about 10 minutes from us. In addition, we have around 3 Chineese restaurants, several cafes, a cinema and a city airport ‘Trompillo’.

On Thursday afternoon we tried to buy airline tickets there for Friday (which in Bolivia was a day off) – unfortunately, it turned out that we had to pay cash for TAM tickets, and the small military airport did not have an ATM … So we were stuck with international Viru Viru, on the other side of the city, around 40 minutes by car, from where operates BOA – national and international carrier, that has professional website with the option to book tickets on-line. Something for something :)

So, first week flew by very quickly – in search of house, meetings with friends and family, applying for a jobs (while Freddy has got acquainted with his new job) and … walks with a map in hand, which did not always lead to the desired destination:)

Special thanks to the family, which offered us their care and hospitality:)

After a weekend in Cochabamba, we are preparing to return to Santa Cruz today with the hope that next week will be just as fruitful as the previous one. Relocating is considered to be complete, although I am leaving my heavy walking boots, a rain jacket and sleeping bag, in tourist base ‘Cochabamba’ :). At least for now on …

Salud *** Na zdrowie *** Cheers!

Wyjezdzajac za granice, zawsze warto jest zaoparzyc sie w szczepienia ochronne i ubezpieczenie. Tak tez uczynilam, tyle tylko, ze moje ubezpieczenie podrozne (z multitrip.com) wazne bylo tylko przez 3 miesiace… Prawde mowiac calkiem o tym zapomnialam, az do czasu kiedy moj Freddy dostal rachunek ze szpitala za usuniecie wyrostka robaczkowego – niemal €2000!

 Na szczescie Freddy jest ubezpieczony w Irlandii – za €1000 rocznie, co obejmuje takze opieke medyczna za granica przez. W poniedzialek idziemy zas do ubezpieczyciela boliwijskiego z zapytaniem o ubezpieczenie medyczne dla mnie.

Jak wyglada sluzba medyczna w Boliwii?

Nie jest zle:) Sama skorzystalam w Cochabambie z konsultacji stomatologicznej z czyszczeniem, co wynioslo okolo €30. W Dublinie taka przyjemnosc kosztuje przynajmniej o polowe wiecej, a lekarz czysci zeby o polowe mniej dokladnie. Po jakims czasie okazalo sie, ze rozwinela sie u mnie nadwrazliwosc i zaczely pobolewac mnie zeby, ale dentysta przepisal mi specjalna paste do zebow i plyn do plukania i dolegliwosci te zniknely. Uff…. Moglo byc gorzej.

Mialam rowniez okazje skorzystac z porady ortopedycznej, a w przychodni publicznej kosztowalo to tylko 15 bs.!!!! (€2) + 30 bs. za wkladke do buta. Przyznam, bylam pod wrazeniem profesjonalizmu i wiedzy lekarza ortopedy, ktory w swojej diagnozie poslugiwal sie bardzo prostym sprzetem medycznym.

Pol godziny masazu u doswiadczonego fizjoterapeuty (prawdopodobnie najlepszego w Cochabambie) kosztuje tutaj nie €60 jak w Dublinie a 60 bs. Gdyby bilety lotnicze byly troche tansze, to na pewno wielu osobom z Europy oplacaloby sie przyjezdzac do Boliwii w ramach turystylki medycznej.

Podobno taniej jest rowniez w dziedzinie chirurgii plastycznej, czego nie mialam okazji wyprobowac na wlasnej skorze, ale patrzac na wszystkie te miss swiata z Wenezueli, mozna przypuszczac, ze i w Boliwii poziom jest podobny:)

Wracajac do wyrostka robaczkowego – moj Freddy spedzil w szpitalu niemal 5 dni! Dlaczego tak dlugo?

Zdiagnozowano go juz w poniedzialek po poludniu (brzuch go pobolewal cala noc) i wtedy przyjeto go tez do szpitala, ale operacje wykonano dopiero we wtorek rano. Zamiast 40 min. czekalismy niemal 2 godziny, poniewaz wyrostek byl juz rozlany. Uwiecznilam tego potwora na zdjeciu, poniewaz lekarz przyszedl go nam pokazac. Zwlekanie z operacja to jedyna rzecz, z powodu ktorej mozna miec pretensje. Opieka medyczna po operacji byla bowiem bez zarzutu.

Musze tutaj dodac, ze Freddy przebywal w szpitalu prywatnym – mial do dyspozycji prywatny pokoj z lazienka i telewizorem (troche miniaturowym, ale wazne, ze byl:) Poza tym, byl pod osobista opieka przyjaciela rodziny – lekarza w tym szpitalu.

Nie obylo sie jednak bez kuriozum – otoz po operacji poinformowano nas, ze sami musimy zdepozytowac wyciety wyrostek u patologa, gdzie udalam sie nastepnego, trzymajac kawalek Freddiego w plastikowej siatce.  Za te przyjemnosc zaplacilam 200 bs., a nastepnego dnia musielismy odebrac wyniki i zawiesc je z powortem do szpitala. Narawde, mozna by sie tego spodziewac po boliwijskim szpitalu panstwowym (biorac pod uwage nasze przygody z kserowaniem dokumentow dla Interpolu), ale po szpitalu prywatnym raczej nie… Widac jednak, ze wszystko dziala tutaj na podobnych zasadach. Zartowalismy potem, ze osoba po amputacji nogi, musialaby zrobic to samo – tylko siatka bylaby troche wieksza:)

Dzis, w sobote, jestesmy juz wszyscy szczesliwie w domu. Przez nastepne tygodnie bede gotowala tylko zupe z kurczaka oraz suchy ryz, ale i mnie przyda sie dieta lekkostrawna:)

P.S. W tej i innych sytuacjach zdrowotnych nieocenione okazalo sie wsparcie rodziny i znajomych z Boliwii, jak i reszty swiata! Dziekujemy:)

***

When you travel abroad is always good to get all vaccinations and insurance. So I did, but my travel insurance (with multitrip.com) was only valid for 3 months … Frankly, I totally forgot about it, until my Freddy got a bill from the hospital for the removal of the appendix – almost € 2000!

Fortunately Freddy was insured in Ireland – for € 1000 per year, what also includes medical care abroad throughout the year.

So, how does medical service look like in Bolivia?

It’s not bad :) I already had a dentist consultation in Cochabamba with dental cleaning, for what I paid approximately € 30. In Dublin this pleasure costs at least twice that, and the doctor cleans teeth half less accurately.

A while ago it turned out that I developed hypersensitivity of my teeth, but dentist had prescribed me a special toothpaste and mouthwash, and pain disappeared. Phew …. It could have been worse.

I also had the opportunity to get  orthopedic advice,  what cost  in public clinic only 15 bs.!! (€ 2) + 30 bs. for the insole for my shoe. I must admit, I was impressed with the professionalism and knowledge of orthopedist, who made his diagnosis using very simple medical equipment.

Half an hour massage from an experienced physiotherapist (probably the best in Cochabamba) doesn’t costs € 60 like in Dublin but 60 bs. If plane tickets were a bit cheaper, a lot of people from Europe could come to Bolivia for a treatment.

Apparently, it is also cheaper in the field of plastic surgery, which I didn’t have opportunity to try out for myself, but looking at all the miss world from Venezuela, I assume that the quality in Bolivia is similar :)

Returning to appendicitis – my Freddy spent in the hospital almost 5 days! Why so long?

He was diagnosed as early as Monday afternoon (he was in pain all night), and then he was taken to the hospital, but operation were performed on Tuesday morning. Instead of 40 min. we have been waiting nearly two hours, because the appendix has already been spilled. I took a picture of that ‘monster’ when the doctor came out to show it to us :)

Waiting for the surgery was the only thing we could complain about. Medical care after the operation was flawless.

I must add here that  Freddy stayed in a private hospital – had a private room with bathroom and TV. Besides, he was under the personal care of a family’s friend – who was a doctor at the hospital.

However, we also had very ‘unusual’ situation – after the surgery they told us that we need to take an appendix to the pathologist! So, the next day I went there holding a plastic bag with Freddy’s own flesh. For this pleasure I paid 200 bs. and the next day we had to pick up results to take them back to hospital.

Really, one would expect this in a state Bolivian hospital (taking into account our adventure of photocopying documents for Interpol), but not a private hospital …. Well, you can see that everything here works on similar principles. We joked afterwards that if some person had the leg amputation, she/he would have to do the same – just a bigger plastic bag would be needed :)

Today, on Saturday, we are all happily at home. For the next week I will only cook chicken soup and dry rice, but I think that a highly digestible diet would be good for me too:)

P.S.  In this particular and other  ‘health situations’ we were lucky to get a great support of the family and friends in Bolivia and wishes from the rest of the world! Thank you :)