Bolivian Food to Die (For) *** Jeść nie umierać

Mieszkańcy Cochabamby, jak sami przyznają, żyją po to, aby jeść:)

Rzeczywistość niestety nie przerosła moich oczekiwań pod względem jakości boliwijskiej kuchni, choć pewnie jest jeszcze za wcześnie by wydawać sady (w końcu jestem tu tylko 2 tygodnie). Pierwsza pizza była lekkim rozczarowaniem, jak już wiecie. Druga pizza, tez. Jakos nie mogę przyzwyczaić się do słodkiego smaku potraw, które powinny być pikantne.

Cochabambinos, as they say, live in order to eat:)

Reality, unfortunately, has not exceeded my expectations in terms of quality of Bolivian cuisine, although I think it is too early to judge (at the end I am here only 2 weeks). The first pizza was a slight disappointment, as you know. The second pizza, too. Somehow I can not get used to the sweet taste of foods that should be spicy.

Pierwsze danie domowe, które ugotowała nasza gosposia Christina, było za to wyśmienite! ‘Picante de polio’ – kurczak w sosie czerwonym, pikantnym, z warzywami, podawany z ryżem i ziemniakami. Mniam.  Kolejne danie, które składało się z bardzo twardego mięsa wołowego, rozwałkowanego do granic możliwości, skończyło się dla mnie zapaleniem dziąsła, kiedy kawałek owego mięsa utknął mi pomiędzy zębami…. Obiad uratowała surówka z pomidorów i cebuli (pokrojonych w paski) w lekkiej zalewie octowej i z bialym serem.

Następnego dnia, razem z polowa rodziny, poszliśmy do restauracji ‘Buffalo’ – €10 od osoby i jesz ile dusza zapragnie. Do polecenia dla miłośników mięsa – niemal 20 rożnych rodzajów do spróbowania (kelnerzy co chwila przynoszą nowe do stolo), oprócz tego urozmaicony bufet sałatkowy. Z mięsa smakował mi tylko ‘loinjoint’, wszystko inne było twarde i suche, natomiast sałatki – jeść, nie umierać!

The first dish at home that was cooked  by our housekeeper Christina, was delicious! “Picante de pollio” – chicken in red spicy sauce, with vegetables, served with rice and potatoes. Yum. The next dish however, which consisted of very hard beef, beaten to the limit, caused me gum inflammation, as the piece of meat stuck between my teeth …. Lunch was saved with the tomato and onion salad (sliced into strips) in a light vinegar.

The next day, along with half the family, we went to a restaurant ‘Buffalo’ – € 10 per person and eat to your heart’s content. This is a great place for true meat lovers – almost 20 different types to try (waiters bring new kinds to the table all the time) and great salad buffet. From meets I’ve only liked ‘loin joint’, everything else was hard and dry, while the salad was to die for!

No właśnie… Następnej nocy ja i Freddy znowu umieraliśmy z zatrucia pokarmowego. Za pierwszym razem winę zwaliliśmy na ser (a co!), który jedliśmy na obiad. Byl to rodzaj sera białego, solonego, którym zatruła się, jeszcze w Irlandii, mama Freddiego. Podobno wyrabiany z niepasteryzowanego mleka, w Boliwii sprzedawany na bazarze razem z muchami. A za drugie zatrucie pokarmowe, winę ponosiła sałatka! Tak jak, po wizycie w kolejnej, bardzo eleganckiej restauracji, i cudnym daniu z pomidora faszerowanego nadzieniem z tuńczyka, w otoczeniu zielonej salaty – toaleta z powrotem stała się moim ulubionym miejscem w domu.

Jaki z tego morał? Jeżeli jesteśmy po raz pierwszy w Boliwii i nie mamy ochoty na sensacje żołądkowe, to uważajmy na sałatki i sery. Przynajmniej na początku, kiedy nasza flora bakteryjna przyzwyczaja się do nowych warunków:) Co ciekawe – jeden z kuzynów powiedział, iz nigdy nie je salat na mieście, a mieszka tutaj od urodzenia. Szkoda tylko, ze dowiedziałam się tego po fakcie:)

That’s right … The next night me and Freddy were dying of food poisoning again. First one we we blamed the cheese (what else!), which we ate for dinner. It was a kind of white cheese, salted, that Freddy’s mom got sick off back in Ireland. Apparently made with unpasteurized milk, in Bolivia the cheese is sold at the market along with the flies. And after the second food poisoning the blame bore salad! After a visit in the other, very elegant restaurant few days later, and having  tomato stuffed with tuna with lettuce – toilet has become my favorite place in the house again.

The moral? If you are for the first time in Bolivia and I do not want to have stomach sensations, then watch out for salads and cheeses. At least at the beginning, when your bacterial flora gets used to the new conditions :) What’s interesting – one of the cousins said that he would never eat salad in the city, and he has lived here since his birth. Well, we learnt that too late:)

Mmmmmm…..

18th April – the big day had come!

Pierwsza czesc podrozy z Dublina do Frankfurtu przebiegla bardzo udanie. Jasna, czysta kabina, wygodne siedzenia, posilek w cenie przelotu – mila odmiana po lotach ze ‘starym, dobrym Ryanarem‘.

W  Niemczech musielismy czekac siedem godzin na nastepny samolot, poszlismy wiec do pobliskiego hotelu zapytac o cene pokoju. W Sheratonie powiedzieli €290, wiec oczywiscie wyszlismy z tamtad od razu. Szczesliwym zbiegiem okolicznosci natrafilismy na ‘LUXX Lounge’ – spokojne, przytulne miejsce, z WI-FI, prysznicami, bufetem, gdzie mozna bylo jesc i pic do woli – a wszystko za €30 od osoby!

Dwanascie godzin lotu do Brazylii nie bylo juz takie ‘lux’  – samolot byl stary, oskurny, a jedzenie…typowe.

Sao Paulo przywitao nas dluga kolejka do oficera imigracyjnego – jednak na cale szczescie obylo sie bez problemow i moglismy wyruszyc w srodku nocy (5 rano) na poszukiwania hotelu, by przeczekac nastepne dziewiec godzin. Przypadkiem trafilismy do malego hoteliku na lotnisku ‘Sleep Zone’, ktory mial do zaoferowania malutkie dwuosobowe pokoje i mozliwosc skorzystania z prysznica. Byl i internet, ale bardzo slaby.

Moja uwage od razu przykula duza ilosc sprzataczek, ktore nie mogly uporac sie z przygotowaniem prysznicy na czas. Co ciekawe, we Frankfurcie byla tylko jedna pani, ktora dbala o czystosc prysznicy, bufetu, pokoi, przygotowywala ona takze jedznie – wszystko w mgnieniu oka! To sie nazywa ‘niemiecka wydajnosc’! Mysle, ze ta zmiana nastawienia byla pierwszym sygnalem poludniowo-amerykanskiego ‘mañana’…

Krotki, trzygodzinny lot do Cochabamby byl niesamowity! Samolot lecial tak nisko nad Amazonia, ze nie moglam sie powstrzymac od robienia zdjec (tak na marginesie, przegapilam poprzednio tyle okazji, ze teraz zawsze bede miala aparat przy sobie w samolocie). Kilka tygodni wczesniej mialam okazje obejrzec wystawe zdjec slynnego Sebastiao Salgado, w Gallery of Photography w Dublinie, a teraz ujrzalam na wlasne oczy piekno wiecznego lasu, jak i jego destrukcje… Z gory, wykarczowane obszary wygladaly jak rysunki, przybieraly ksztalty zwierzat, mitycznych stworzen lub geometrycznych figur. Smutne.

W pewnym momencie krajobraz ulegl zmianie i moim oczom ukazaly sie gory i Cochabamba ze swoim Chrystusem!

                                                                 ***

First  part of the trip Dublin – Frankfurt was very pleasurable. Bright, clean cabin, nice seats, free snack (included in ticket price) – nice change from ‘old, good Ryanair’.

In Germany we had to wait 7 h to the next plane so we went to nearby hotels to ask for a daytime room price. Sheraton said something like €290, so of course we walked out and by the chance we’ve got to the place called ‘LUXX LOUNGE’ with the entrance of 30€ per person, for a shower, buffet with everything to eat and drink, internet access, and nice quiet rooms to seat down and rest. It was worth it!

12 hours flight to Brasil wasn’t so ‘luxx’ anymore – plane was scruffy, noisy and the food….well – typical.

Sao Paolo welcomed us with a long queue to the emigration officer – it went smooth though and we could set off in the middle of the night (5 am) to look out for some hotel to await 9 hours. We found a little airport hotel called ‘Sleep Zone’ that offered double box rooms and a possibility of shower. Internet was there too, but not very good.

What caught my eye at first  was number of staff cleaning the place and still not being able to prepare showers on time. It was quite interesting comparing to Frankfurt, where ONE lady was cleaning the showers, bathrooms, taking care of buffet, tiding living areas – in no time! Well, that’s called German efficiency! This situation was a first taste of South – American – ‘mañana’.

Short, 3 hours flight with BOA to Cochabamba was amazing – the plane was quite low over the Amazon and mountains, I could not stop taking the pictures! After seeing the exhibition with the great photographs of Sebastiao Salgado in the Gallery of Photography in Dublin earlier that month, I could see with my own eyes great forest and great deforestation….From the sky, those destroyed by a man areas looked like drawings, taking shapes of animals and mythological creatures, or geometric patterns. Sad, really.

Suddenly the landscape changed into mountains and there it was – Cochabamba with it’s Cristo upon it!

Luggage Always Too Small *** Walizka zawsze za mala

Przed zakupieniem bagazu zawsze powinno sie sprawdzic wymagania lini lotniczych w tym zakresie. Niesamowite ile roznych rozmiarow dostepnych jest w sklepach a jaki rozmiar faktycznie mozna wniesc na poklad samolotu!

Tutaj znajdziecie porownania wymagan wszystkich lini lotniczych: http://www.airline-luggage-regulations.com.

Jako ze zawsze podrozowalam z plecakiem, nigdy nie mialam wlasnej walizki, a wiec musialam zakupic nowa – w koncu udalo mi sie znalezc jedna w odpowiednim rozmiarze (157 cm) w TK Max za jedyne €40. Najciezszym przedmiotem, jaki musialam do niej wlozyc, okazal sie statyw oraz ksiazki i kremy przeciwsloneczne. Reszta stanowila najbardziej letnie ubrania, jakie znalazlam w swojej szafie (a po latach mieszkania w Irlandii nie bylo ich duzo…). Wszystko wazylo dokladnie 23 kg (tyle mozna przewiezc Lufthansa).

Za bagaz podreczny postanowilam wziac zwykly plecak, jako ze wszystkie male walizki (o wymiarach 22x 40x 50), ktore widzialam, wazyly co najmniej 2- 3 kg! A moj przyduzy laptop i SLR razem z torba i dodatkowym obiektywem wazyly prawie 8 kg (tyle mozna wziac na poklad Lufthansy).

                                                                 ***

Before buying a new luggage, is advisable to check airlines baggage restrictions. I was amazed how many different sizes you are able to find in shops and what you are actually  allowed to take on board!

This is a great web-site to compare all airlines: http://www.airline-luggage-regulations.com

As an eternal backpacker, I did not own a big luggage so I needed to buy one – eventually I find proper one and quite cheap in TK Max (40€ for 157 cm). The most heavy item in the luggage was my tripod and couple of books and sun creams. The rest consisted of the most summery clothes in my wardrobe (and after 4 years in Ireland I didn’t have a lot of those…). All that weighted exactly 23 kg (that Lufthansa allows).

For a hand luggage I sicked to a backpack (all little luggages 22X40X55 cm weight at least 2-3 kg!) that was big enough to bring my overgrown laptop, and SLR camera backpack plus a couple of cosmetics (8 kg in total).

Vaccinations – Take It or Not? That is a Question *** Szczepic sie czy nie szczepic? Oto jest pytanie

Poczatkowo planowalam zaszczepic sie tylko przeciwko zoltej fabrze – co jest konieczne by moc wjechac na teren wielu krajow Ameryki Poludniowej. Myslalam, ze po podrozy do Maroka, podczas ktorej jadlam ‘prawie wszystko co chcialam, dam rade. Jednakze po jakims czasie doszlam do wniosku, ze Boliwia jest troche dalej (geograficznie) i w przeciwienstwie do Maroka, z duzymi wplywami francuskimi, jest to zupelnie obce terytorium.

Oczywiscie naczytalam sie rowniez o niezliczonej ilosci tropikalnych chorob i z ta wiedza postanowilam przyjac wszystkie ZALECANE szczepienia (zolta febra, tezec+polio+blonnica i zoltaczka typu A).

Calkowita cena szczepien, zawierajaca koszt wizyty w klinice D2 Medical Centre w Dublinie, wyniosla €160. Jedna z najnizszych cen w miescie, ale jak to zwykle bywa, zawsze warto poszukac wiecej opcji.

Zaopatrzylismy sie takze w recepte na tabletki przeciw malarii, ale  nie wykupilismy ich w Irlandii, bo dowiedzielismy sie, ze w Boliwii mozna je kupic taniej. Zreszta, nie wybieralismy sie do tropikow (a przynajmniej nie od razu:).

Wiecej informacji znajdziecie na stronie: http://www.d2medical.ie/travel_vaccine_centre.asp

                                                                  ***

Firstly, I planned to get only Yellow Fever jab, that is NEEDED to enter many South American countries. I thought – I was travelling to Morocco before, ate from the street stands and never got sick, so I should be fine. After a while I realised that Bolivia is quite far away, and unlike Morocco with strong French influence, is very different. Of course I read a lot about strange tropical illnesses and decided to go for all RECOMENDED vaccinations (yellow fever, tetanus+polio+diphteria and hypatetis A).

Total cost (including an appointment) in D2 Medical Centre in Dublin: 160€. It was one of the best prices in the city, but of course it is always good to shop around. We also got prescription for malaria tablets but did not buy any in Ireland as we knew we were not going to tropics any time soon and in Bolivia you could buy them much cheaper.

 For more info go to:  http://www.d2medical.ie/travel_vaccine_centre.asp