Travelling In Bolivia *** Podróżując po Boliwii

Jak podróżuje się po Boliwii? Można samolotem, autobusem, samochodem, na rowerze czy pieszo:)

Przelot samolotem nie sprawia większych problemów – boliwijskie linie lotnicze działają bardzo profesjonalnie i oferują dzienne loty z większych miast w cenach niestety europejskich (do Santa Cruz w jedna stronę zapłacimy około €30). Na pokładzie samolotu otrzymamy mały ‘snack’ w postaci kanapki, kawałka ciastka i wybranego napoju. A za oknem – przepiękne górzyste krajobrazy! Można pstrykać zdjęcia przez cale dwie godziny (o ile lecimy w dzień przy bezchmurnym niebie).

How can we travel in Bolivia? By plane, bus, car, bike or on foot :)

Going by plane does not cause major problems – Bolivian airlines operate very professionally and offer daily flights from major cities, unfortunately prices are European (to Santa Cruz one way cost approximately €30). On board of the aircraft you get a little ‘snack’ in the form of a sandwich, piece of cake and choice of drink. And outside the window – a beautiful landscape! You can snap pictures for two hours (if only you fly during the day).

danutasfoto

 

Jeżeli mamy więcej czasu i jeepa pod ręka, możemy podziwiać krajobrazy przez cały dzień, przemierzając cierpliwie asfaltowo – kamienisto – piaszczysto – błotnistą drogę. Niestety nie miałam okazji wypróbować tej opcji, ale znajomi, którzy byli z nami w Santa Cruz, musieli zostać tam 2 tygodnie dłużej, bo troszkę się rozpadało i droga była nieprzejezdna:)

If we have more time and a jeep, we can admire the scenery all day, driving patiently  on asphalt – pebble – sandy – muddy path. Unfortunately, I had no occasion to try this option, but friends who were with us in Santa Cruz, had to stay there two weeks longer, because there was a little rain and the road was impassable :)

To  może autobusem? W Boliwii funkcjonuje wiele linii autobusowych, o czym przekonałam się podróżując do Potosi. Dworzec w Cochabambie jest istnym labiryntem i potrzeba trochę czasu na ochłoniecie, by znaleźć odpowiednia kasę. Poszczególni przewoźnicy różnią się cena i komfortem, jednak wszystkie autobusy są przeważnie w dobrej kondycji. Plusem jest niska cena – z Cochabamby do Potosi możemy dojechać za około 60 bs.= €6 (450 km), co zajmuje jakieś 10 godzin – o ile mamy bezpośrednie polaczenie w Oruro. My wylądowaliśmy tam o 5 nad ranem i postanowiliśmy wziąć busa do Potosi na 8 osób, co kosztowało nas 60bs. od głowy.

What about bus? In Bolivia there are many bus lines, as I learned travelling to Potosi. Bus terminal in Cochabamba is a veritable maze so you need some cooling off time to find a suitable cash point. Bus companies are differ with price and comfort, but all the buses are mostly in a good condition. The advantage is low price – from Cochabamba to Potosi we can get for about 60 bs. = € 6 (approximately 450 km), which takes about 10 hours – if we have a direct connection in Oruro. We landed there at 5 am and decided to take a car for 8 people, which cost us 60 bs. per head.

Inne plusy podroży autobusem? Oczywiście piękne widoki! Mimo, iż większość kursów odbywa się w nocy, warto jest wybrać kurs w ciągu dnia. Dla mnie ma to większy sens, ponieważ i tak nie mogę spać w środkach transportu, wiec gdybym jeszcze miała zacząć zwiedzanie po przyjeździe nad ranem, to niestety nie byłoby to dla mnie zbyt przyjemne.

Minusy podroży autobusem? Jest ich kilka – autobus nie zatrzymuje się na siusiu, nie można robić zdjęć w czasie podroży (bo chociaż nikt  nie zabrania, to jakość obrazu jest wątpliwa…), nigdy nie wiadomo, czy nie utknie się w blokadzie (co przydarzyło nam się podczas powrotu z Oruro do Cochabamby). Co wtedy?

Other advantages of traveling by bus? Of course beautiful views! Although most courses are held at night, it is better to choose a course during the day. For me it also makes more sense, because I can not sleep in transport, so if I had to start sightseeing in the morning after arrival, unfortunately I wouldn’t enjoy it.

Disadvantages when traveling by bus? There are some – a bus does not stop for a pee, you can’t take pictures during the trip (well, although this is not prohibited, the picture quality is questionable …), you never know whether or not you will stuck in blockade (as we did while returning from Oruro to Cochabamba). What then?

Tutaj na pewno przyda nam się poczucie humoru oraz dobra kurtka i śpiwór w razie czego:) My mieliśmy szczęście, bo po drugiej stronie blokady był inny autobus naszej linii, musieliśmy wiec tylko przytaskać się z naszymi bagażami na druga stronę.

Inna sprawa są rozmiary autobusów, które wydają się o ciut za duże na niektóre, szczególnie te kamieniste wysokogórskie drogi. Jadać do Torotoro (130 km w 6 godzin), odczulam te ciągle serpentyny i ciągły podjazd pod goreć, ale nic nie widziałam, bo było już ciemno. Wpatrywałam się za to w drogę mleczna, która widziałam pierwszy raz w życiu!

You will need sense of humor, a good jacket and sleeping bag just in case :) We were lucky, because on the other side there was another bus of our company, so we had to only carry our luggage to the other side.

Another thing is the size of coaches, which seems a bit too big for the rocky mountain roads. Coming to Torotoro (130 km in 6 hours), I felt this continuous uphill climb, but I could not see anything because it was dark. Instead, I admired the Milky Way, which  I saw for the first time in my life!

Jednak podczas zwiedzania tego pięknego zakątka świata, który znajduje się na wysokości od 1800 do prawie 4000 m.n.p.m, nie raz wstrzymywałam oddech, obserwując zapierające dech w piersiach PRZEPASCIE za oknem. Oczywiście zdjęcia nie oddają powagi sytuacji i ogromu przestrzennego, ale i tak  nie mogłam się powstrzymać od próby uwiecznienia niektórych momentów zachwytu i przerażenia. Dodam tylko, ze najpopularniejszymi słowami, które padały z moich ust podczas podroży były – WOW i ‘LOCO’ (to jest szalone).

But while exploring this beautiful part of the world that has an altitude from 1,800 to almost 4,000 meters above sea level, I was holding my breath all the time, watching the breathtaking precipice just outside the window.I will only add that the most popular words that fell out from my mouth during the trip were – WOW and ‘LOCO’ (this is crazy).

Najgorzej (i najpiękniej zarazem) było podczas powrotu do Cochabamby – tutaj wgapiałam się w drogę na każdym zakręcie. Z każdym kilometrem krajobraz zmieniał się nie do poznania i kiedy już cieszyłam się, ze kanion za oknem jakby się spłycał, to okazywało się, ze za następnym zakrętem czeka na nas nowa niesamowicie głęboka przepaść! Przemknął mi także przed oczyma znak drogowy (!) z ograniczeniem prędkości do 35 km/h, ale dam sobie reket uciąć, ze nasz autobus miał na liczniku przynajmniej dwa razy tyle. Miałam także wrażenie, ze tak jakby przyspiesza przed zakrętem…. A wszystko to na kamienisto – piaszczystej drodze, bez barierek.

The worst (and most beautiful at the same time) was return to Cochabamba – I was staring at the road at every turn. With each kilometer landscape has changed beyond recognition and when I was happy when the canyon behind the window was getting more shallow, it turned out that behind next corner is waiting for us a new incredibly deep abyss! Once also flashed before my eyes a traffic sign (!) with a speed limit of 35 km / h, but I’ll give my left nut (if I had one:) that our bus was speeding at least twice as much. I also had the feeling that it speeds up before every corner … And all this on the stoney – sandy road, with no barriers.

Na asfaltowej szosie autobus przeszedł zaś swoista transformacie i zamienił się w rakietę, pędzącą co najmniej 120 km/h, ale i tak był wyprzedzany przez wszystkie samochody osobowe. Tylko ciężarówki zostały w tyle. Wzrastała tez liczba kapliczek (krzyży) przydrożnych i to w zatrważającym tempie. Po dotarciu do celu, byłam chyba jedyną osobą dziękującą kierowcy za ‘bezpieczne’ sprowadzenie nas do domu:)

On the asphalt road bus underwent specific transformation and turned into a rocket, flying at least 120 km / h; it was overtaken by all the cars, leaving only trucks behind. Also the number of road chapels (places where people died in a crash) was incresing with every minute. When we reached Cochabamba, I was probably the only person thanking the driver for bringing us ‘safely’ home :)

No to chyba zostają nam rowery? Mam nadzieje sprawdzić je przy okazji wycieczki do La Paz, na sławnej ‘drodze śmierci’ – chociaż tutaj niemal każda droga wydaje się być ‘śmiertelnie niebezpieczna’. Przeczytałam kiedyś blog o grupie Polaków przemierzających Boliwie na rowerach i ich przygoda zakończyła się szczęśliwie:) Za to o chodzeniu opowiem za chwile….

Well, what about bikes? I hope to check it during a trip to La Paz, on the famous ” death road ‘- though here almost every road seems to be’ extremely dangerous’ :)I will tell about walking in a moment ….

The Children of Quechua *** Dzieci Keczua

Keczua był językiem urzędowym imperium inkaskiego aż do jego upadku, a po konkwiście do jego rozpowszechnienia przyczynili się misjonarze, przyjmując go za oficjalny język ewangelizacji. Obecnie językiem keczua posługuje się ok. 10 mln osób, głównie w Andach, od Argentyny, przez Ekwador aż po Kolumbię, a w Peru oraz Boliwii jest on jednym z języków urzędowych (obok hiszpańskiego, ajmara i guarani). Z języka keczua wywodzą się takie wyrazy, jak inka, lama, puma, kauczuk, kondor czy guano. Większość mieszkańców Cochabamby i okolic stanowa rdzenni Indianie Keczua, jest to wiec język, który można usłyszeć na ulicy czy jarmarku, choć często w połączeniu z hiszpańskim.

Quechua is the most widely spoken language family of the indigenous people of the Americas, with a total of 8 to 10 million speakers. Once, the official language of the mighty Inca Empire, today Quechua has the status of an official language in Bolivia (along with Spanish, Aymara and Guarani) and Peru, and it’s spoken also in Equador, Colombia and Argentina. The words like lama, Inka, puma, kondor, guano come from Quechua. Many of Cochabambinos (people of Cochabamba) have Quechua roots therefore this is the language you can hear often beinng spoken on the street or on the market, sometimes mixed with Spanish.

Język keczua podobno nie jest trudny – kiedy dostałam do przeczytania fragment podręcznika dla studentow uniwersytetu w Cochabambie, nauczycielka była zaskoczona, z jaką łatwością wymawiam wyrazy. Jest w nim jednak kilka dźwięków, które dla mnie są nie do opanowania, np. typowo francuskie ‘r’. , a jedynymi wyrazami, które udało mi się zapamiętać z lektury, to ‘tata’ i ‘mama’!

They say that Quechua language isn’t difficoult and when I got a student’s book to read, the teacher was impressesd by my pronunciation. However, I found it hard to pronounce the ‘french r’ and, because this language is so different from everything I knew, I only remembered two words from my reading: ‘mama’ and ‘tata’!

To właśnie ze studentami Uniwersytetu San Simon w Cochabambie i ich charyzmatyczną nauczycielką języka keczua, udaliśmy się do malej szkoły podstawowej  na obrzeżach miasta: Instituto Technico Vocaciona Franz Tamayo w Nucleoñata. Studenci przygotowali dla uczniow teatralne przedstawienia popularnych bajek w języku keczua – co było w zasadzie egzaminem końcowym przedmiotu. Kiedy przybyliśmy na miejsce, dzieci przywitały nas z pewną rezerwą, która po krótkim czasie zamieniła się w czystą radość!

‘Instituto Technico Vocaciona Franz Tamayo’ in Nucleoñata is a small school on the suburbs of Cochabamba, Bolivia. Many of its young students come from indigenous Quechua families, that are the majority of Cochabambinos. I had an opportunity to visit this school with the students of San Simon University in Cochabamba and their Quechua language teacher, who were going to perform Quechua tales, as a part of their final assignment. At the beginning, the children greeted us with some reserve, which fastly changed into pure joy!

Dzieci tak zafascynowane były moim aparatem z wielkim obiektywem, że co chwila prosiły mnie o zrobienie im zdjęcia – cóż, mnie prosić nie trzeba – byłam w swoim żywiole:) W pewnym momencie zrobiło się jednak tak gęsto, ze musiałam schować aparat i zrobić sobie przymusowa przerwę. W trakcie przedstawień, postanowiłam ‘ukryć’ się przed dziećmi na schodach, co dało mi także okazje fotografowania ich reakcji na to, co działo się na scenie. Był to bardzo udany dzień dla wszystkich, zarówno studentów uniwersytetu jak i uczniów, i pracowników szkoły. Dla mnie był to czas do zadumy, nad trudnymi warunkami, w których tym dzieciom przyszło się uczyć (nauczycielom tez nie jest łatwo). Niesamowite jest jednak to, ze mimo skromnych warunków bytowania, dzieci te były pełne radości i ufności w stosunku do przybyszów, a także owej ‘dziecięcej niewinności’, którą niestety zatracili mali mieszkańcy bogatego Zachodu.

The project was very successful and was revived by children (and employes of school) with a great interest. And this huge stir and great joy amongst young pupils of Franz Tamayo school, is the best visible on my photographs! It was very humbling to see that even despite poor conditions in which pupils have to study and teachers work, they still manage to be happy with little things in life. The children were also trusty in relation to the newcomers, and had that child ‘innocence’, which the little inhabitants of the rich West had already lost.

Więcej/ more —> Behance/ The Children of Quechua.

Tarata & Laguna La Angostura *** Wokol Cochabamby

W końcu udało mi się ‘wydostać’ z Cochabamby! Przyznam, ze po miesiącu spędzonym w betonowej dżungli, z utęsknieniem patrzyłam codziennie na góry otaczające miasto – z okien apartamentu…. Tak już jednak mam, ze patrzenie mi nie wystarczy i jak Apostoł Tomasz, musze dotknąć, by uwierzyć;)

Wraz z nasza znajoma Marucella i jej synem Adrianem, wybraliśmy się samochodem na krótka wycieczkę do Taraty – małego miasteczka (pueblo) oddalonego o niecałe 30 km od Cochabamby. Jakaż ulga było widzieć rozlegle przestrzenie wiejskich krajobrazów oraz oddychać czystym powietrzem! Z tym czystym powietrzem to przesadzam, ponieważ było ono tak samo suche i pełne kurzu jak w mieście, ale przynajmniej nie wdychaliśmy spalin.

Droga do Taraty na większym odcinku to szeroka, asfaltowa dwupasmówka (a bardzo często nawet trzypasmowa), która w miarę oddalania się od Cochabamby, staje się bardziej wyboista i podziurawiona. Musze przyznać, ze po raz pierwszy zapięłam pasy siedząc z tylu samochodu (w Boliwii pasy nie są obowiązkowe), ponieważ nie ma tutaj w zasadzie ograniczeń prędkości! Zarówno w mieście jak i w terenie otwartym, o ile warunki pozwalają, kierowcy przyciskają pedał gazu ile się da! Oglądając stan nawierzchni z okna małego samochodu ‘Toyota’, różne dramatyczne wizje wylegają się w głowie.

Cale szczęście, na miejsce dotarliśmy cali i zdrowi – tylko samochodowi trochę się oberwało podczas objazdu wąską, kamienistą dróżką, na której musieliśmy mijać się z innymi pojazdami.

Żeby jednak Tarata nie stała się celem podroży samym w sobie, zatrzymaliśmy się kilka razy po drodze, na podziwianie widoków i zdjęcia. O ile łatwo jest fotografować krajobraz, z ludźmi już tak gładko nie szło, tym bardziej wiec cieszyliśmy się, kiedy miejscowa kobieta zgodziła się na mała sesje w swojej zagrodzie. Później przyszedł jej mąż i tez nie miał nic przeciwko.

Zachęceni tym pierwszym pozytywnym kontaktem z okoliczna ludnością, postanowiliśmy popytać innych napotkanych ludzi o możliwość fotografowania ich podczas pracy – niestety z gorszym skutkiem.

Po drodze, zatrzymaliśmy się także na krótka chwile przy malej białej kapliczce, do której każdego miesiąca pielgrzymują setki ludzi. Niestety, nie zrozumiałam dokładnie z jakiego powodu to miejsce czczone jest w ten szczególny sposób, ale na pewno jeszcze do tego tematu powrócę.

Tarata, niegdyś bogata i prężnie rozwijająca się stolica prowincji Clisa, zamieniła się w senne miasteczko z podupadającą, aczkolwiek wciąż piękną architektura kolonialną. Tutaj ‘konserwacja’ zabytków nie oznacza ratowania obiektu czy przywracania jego dawnej świetności, lecz tylko dopilnowanie, żeby budynek nie został zburzony, aby nie wybudowano obok architektonicznego potwora. Cóż, w Polsce często jest podobnie – kiedy nie ma pieniędzy na restauracje, właściciele czekają na samoistne zawalenie się zabytku…

 

Niektóre źródła podają, ze Tarata liczy sobie 8 tysięcy mieszkańców, inne – ze 3 tysiące. Ja przychylam się do tej drugiej informacji, jako ze w czasie naszej wizyty, a było to późnym popołudniem, na ulicach widzieliśmy tylko dzieci szkolne i staruszków. Poza tym, większość pokolonialnych domów była opuszczona i, jak już wcześniej wspomniałam, bardzo zaniedbana. Podobno mieszkańcy wyemigrowali za chlebem do pobliskiej Cochabamby albo za granice, zostawiając swoje domostwa na laskę losu.

Najbardziej reprezentacyjne budynki miasteczka to kościół (klasztor) San Jose i kościół Świadków Jehowy. Także cześć budynków otaczających główny plac została odremontowana. Przy placu znajdują się sklepiki, kościół, jest tez informacja turystyczna! Niestety, my przybyliśmy do Taraty późno, wszystko wiec było już pozamykane.

Z fotograficznego punktu widzenia wyprawa ta okazała się prawdziwa klapa, ponieważ ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały tylko polowe elewacji budynków. Również mieszkańcy Taraty nie okazali się zbyt gościnni (oprócz starszego pana siedzącego na progu swego domu) i na długi czas pozostanie mi w pamięci obraz staruszki, zamierzającej się na nas z kamieniem w dłoni i wykrzykującej cos w miejscowym języku ‘keczua’…

 

Ku mojej uciesze, następnego dnia wybraliśmy się z kuzynem Freddiego i jego zona nad jezioro Laguna de Angostura, które mijaliśmy w drodze do Taraty. Ten sztuczny akwen wodny, zbudowany z pomocą meksykańskiego rządu w 1945 roku, jest głównym zbiornikiem wody pitnej dla miasta Cochabamba. Jezioro jest również popularnym miejscem odpoczynku dla okolicznej ludności, która przybywa tu by popływać, połowić lub zjeść świeżą rybę w jednej z wielu restauracji.

Musze przyznać, ze to ogromne rozlewisko wyglądało imponująco na tle górskich szczytów Sierra de Coochabamba, ale kiedy pierwszy raz ujrzałam mętne wody Angostury, to myślałam, ze  widzę pofalowana piaszczysta plażę o jasnożółtym kolorze, a nie wodę!

Nasi przyjaciele zabrali nas w ustronne miejsce, gdzie mogliśmy podziwiać krajobraz w świetle zachodzącego słońca i z pasącymi się na brzegu owcami. Ponieważ niebo tego dnia było zachmurzone (!), krajobraz do złudzenia przypominał nam Irlandie – brakowało tylko soczysto zeilonej trawy…

***

In the end I managed to ‘get out’ of Cochabamba! I admit that after only a month spent in this town, I looked eagerly every day at the mountains surrounding the city – from the windows of the apartment …. For me though, looking is not enough and like the Apostle Thomas, I have to touch it to believe it ;)

Along with our friend Marucella and her son Adrian, we went on a short trip by car to Tarata – a small town (pueblo) less than 30 km away. What a relief it was to see vast spaces of the countryside and breathe with clean air! Well, I might be exaggerating with clean air, because it was just as dry and dusty as in the city, but at least I wasn’t breathing fumes.

Two ways road to Tarata is quite wide and well paved, although very often it turns into tree-way. Further away from Cochabamba, it becomes more rocky and full of holes. I must admit, that I fastened my seat belts for the first time when sitting on the back of the car (in Bolivia belts are not mandatory), because in here there is no speed limits! Both in the city, and in open areas, where conditions allow, the driver pushes the gas pedal as much as possible! Watching from the window of a small Toyota the condition of a road surface and fast passing cars, various dramatic visions hatch in the head.

Fortunately, we reached our destination safe and sound – just a little car got a bit of a hit during the de –  tour by narrow, stony path, trying to fight it’s way meeting with other vehicles. A few times we stopped along the way, to admire the views and take some pictures. While it was easy to photograph landscape, with people it didn’t go so smoothly, that’s why we were very happy when local woman agreed to a little session in her yard. After a while her husband also joined us, smiling and greeting us in his home. Encouraged by this first contact with native inhabitants, we decided to ask around other people about the possibility of shooting them at work – unfortunately with poor results. So we remained just snapping pictures from behind tinted car windows.

Along the way, we also stayed for a short time at a small white chapel, that is a place of pilgrimage of a hundred of people every month. Unfortunately, I did not understand exactly why the place is so special, but certainly I will come back to this subject later on.

Tarata, once rich and thriving capital of the province Clisa, has turned into a sleepy town with a declining but still beautiful colonial architecture. Here, ‘conservation’ does not mean saving historic buildings or restoring their former glory, but only, making sure the building was not destroyed, or no one builts next to it an architectural monster. Well, in Poland, is often similar – when there is no money for restauration, owners wait until the monument collapse …..

Some sources say that Tarata has eight thousand inhabitants, others – three thousand. I am inclined to the latter information as at the time of our visit,in late afternoon, we only saw school children and the elderly. In addition, most  colonial buildings were abandoned and, as I mentioned earlier, very neglected. Apparently the inhabitants emigrated in search of bread to nearby Cochabamba or abroad, leaving their homes to their fate.

The most representative buildings of the town was the church (monastery) of San Jose and the church of Jehovah’s witnesses. Also some of the buildings surrounding the main square were restored, with other church numerous shops and even tourist information! Unfortunately, we arrived in Tarata too late and everything was closed.

From the photographic point of view, the expedition became a real flop – because the last rays of the setting sun lit up only half of the building’s facade. Unfortunately, residents of Tarata weren’t too hospitable (except the old man, sitting on the threshold of his house) and for a long time it will remain in my memory the image of old woman with the stone in her hand, shouting something in her native language ‘keczua’…..

To my delight, the next day we went, with Freddy’s cousin and his wife to the Laguna de Angostura that we passed on the way to Tarata. La Angostura is an artificial lake built with the help of Mexican goverment in 1945 (hence is also called Laguna de Mexico), and main water supply for the city of Cochabamba. It is also a vivid tourist attraction for locals who come here for a boat ride or to eat a fresh fish in one of the restaurants.

I must admit, a huge pool of water looks impressive with mountains of Sierra de Coochabamba in the background, but when I first saw the muddy waters of Angostura, I thought that I see undulating sandy beaches of pale yellow color, instead of water!

Our friends took us to a quiet place where we could see the lake in the sunset with some grazing sheep on the shore. Because the sky was overcast that day (!), landscape resembled Ireland –  just lush green grass was missing  somewhere….

Before ‘Fiesta de la Virgen de Urkupiña’ *** Objawienie Maryjne w Quillacollo

W święto Bożego Ciała wybrałam się z moja nauczycielka języka hiszpańskiego i koleżanką w jednym, Ester, do Quillacollo – miasteczka położonego nieopodal Cochabamby (w zasadzie będącego jedna z dzielnic miasta). Celem naszej wyprawy była parada tańców tradycyjnych z okazji święta religijnego, o których uczyłam się przez ostatni tydzień. Na miejsce dojechaliśmy Taxi Trufi – czyli małym busem (bilet kosztował grosze, 2.50 bs.) i przyznam, nie było tak źle, jak mi wcześniej mówiono – kierowca zatrzymuje się na żądanie i zabiera tylko tyle osób, ile jest miejsc, a ponieważ busików tych jest mnóstwo, to nie ma problemu z dojazdem.

Gdy dotarliśmy na miejsce, przywitały nas tłumy ludzi, czekających na widowisko wzdłuż głównej drogi (która została zamknięta dla ruchu samochodowego), a ponieważ mieliśmy trochę czasu do rozpoczęcia parady – poszłyśmy do centrum miasteczka. Czułam się tam jak ryba w wodzie i tylko żałowałam, ze nie wzięłam ze sobą porządnego aparatu (jednocześnie dziękując Bogu, ze miałam przy sobie mój Coolpix).

On the day of Corpus Christi I went with my Spanish teacher Esther – to Quillacollo – a small town near Cochabamba. The purpose of our trip was to see parade of traditional dances, of which I have learned over the last week. We got to that place by Trufi Taxi – a small bus (ticket cost the pennies, 2.50 bs.) and I admit, it was not as bad as I was told before – the driver stops on demand and takes just as many people as there are seats, and since there are plenty of buses, there is no problem to get enywhere.

When we got there, crowd were already waiting for the spectacle along the main road (which was closed to traffic), and because we had little time to the start of the parade – we went to the town center where I felt like a fish in the water, and only wished I took a decent camera with me (at the same time I thanked God that I had my coolpix).

Centrum Quillacollo przypomina miejsca widziane z filmów tj. ‘Miłość w czasach zarazy’ – piękna kolonialna zabudowa, kościół na placu, przekupki w tradycyjnych ubraniach i ogólna atmosfera pikniku. W owym kościele znajduje się słynna figura Madonny z Urkupiña, do której pielgrzymują rzesze wiernych z całej Boliwii i z sąsiadujących krajów.

Quillacollo’s center reminds the movies like “Love in the Time of Cholera ‘- with its beautiful colonial buildings, the church in the square, women in traditional clothing and general atmosphere of the picnic. Church is a home to the famous statue of the Madonna de Urkupiña where many has made the pilgrimage from all over Bolivia and neighboring countries.

Historia boliwijskiej Madonny przypomina trochę dzieje francuskiego Lourdes: w czasach kolonialnych, Matka Boska z Dzieciątkiem objawiała się kilkakrotnie malej dziewczynce, pasącej owce. Wkrótce o objawieniach dowiedzieli się mieszkańcy wioski, którzy dnia 15 sierpnia, zobaczyli cud na własne oczy. Niedowierzając na widok Madonny wznoszącej się do nieba, zapytali dziewczynkę, gdzie  się Matka Boska udaje – ta zaś odpowiedziała w lokalnym jeżyku ‘keschwa’ – ‘Ork’hopiña, ork’hopiña’, co znaczy: ‘Ona jest już w górach’.

 The history of Bolivian Madonna is a bit like Madonna’s from Lourdes in France: in the colonial era, Madonna and Child had appeared several times to the little country girl. Soon the villagers learned about it and on 15 August they saw the miracle with their own eyes. Incredulous, they asked the girl where Virgin Mary, who was ascending to heaven, goes –  and the girl answered in the local language ‘keschwa’ – ‘Ork’hopiña, ork’hopiña’, which means: “She is already in the mountains’.

Na miejscu objawienia, wierni znaleźli podobiznę Matki z Jezusem, dla której zbudowano kościołek. Dziś jednak figura znajduje się we wspomnianym kościele w Qillacollo. Przed kościołem usypano z płatków kwiatowych podobiznę Chrystusa, na której tle fotografowały się cale rodziny (a w zasadzie na tle świątyni, z Chrystusem na pierwszym planie).  Dalej, usypane zostały inne figury, zmiecione jednak nagłymi podmuchami wiatru.

On the site of the revelation, the faithful people found the statue of Mother with Jesus, for which the church was built, but today the statue is located in the main church of Quillacollo. In front of the church, colourful carpet with the image of Christ made of flower petals could be seen, against which photographers were taking pictures of the whole families (in fact, temple was in the background and Christ in the foreground). Further, other  images were created, but have been swept away by sudden gusts of wind.

I w końcu parada – nazywana ‘próba generalna’ przed wielka fiesta w sierpniu, która przyciągnęła setki ‘tancerzy’ z całego kraju, jednych w strojach tradycyjnych, innych w ubraniu ‘roboczym’. Wszyscy zaś przemierzali kilkukilometrowy odcinek ulicami Qiillacollo, tańcząc, bawiąc się, witając się z licznie zgromadzona publicznością i popijając sobie przy okazji:) Widziałam puszki piwa w rękach występujących, ale nikt nie przebił członka jednego z zespołów, który biegał pomiędzy tancerzami i muzykami z butelka rumu:) Podobno, na samym końcu parady, mało kto jest trzeźwy.

Tradycyjne tance boliwijskie to: Morenada, La Chacarera, El Gato, Taquirari, La Queca i prawdopodobnie najbardziej widowiskowy – El Diablo. Niestety, na pełną relacje i zdjęcia tancerzy w pełnym odzieniu musimy poczekać do sierpnia! A na zakąskę zapraszam do galerii.

Eventualy we came to the final parade – ”rehearsal’ before the big fiesta in August with hundreds of ‘dancers’ from all over the country, some in traditional dresses, others dressed casually. All of them have walked several kilometers through the streets of Qiillacollo, dancing, playing, greeting the large audience and drinking:) I saw beer cans in dancers’ hands, but no one could beat a member of one of the bands that ran between the dancers and musicians with a bottle of rum :) Apparently, at the very end of the parade, few people remaine sober.

Traditional Bolivian dances are: Morenada, La Chacarera, El Gato, Taquirari, La Queca and probably the most spectacular – El Diablo. But the full report and pictures of dancers in traditional dresses have to wait until August! For now, you are welcome to visit my gallery.

Source/zrodlo: http://www.boliviacontact.com,

Cochabamba Fashion Show *** Pokaz mody w Cochabambie

Dwa tygodnie temu zostalismy zaproszeni przez Vivi, piekna kuzynke Freddiego, do obejrzenia pokazu mody, w ktorym ona brala udzial. Pierwszy raz mialam okazje zobaczyc modelki i modeli na wybiegu (wczesniej asystowalam przy modowych sesjach zdjeciowych, ale to nie to samo!).

Na miejscu, w eskluzywnym hotelu, powitano nas piwem i reklamami spa. Kazdy gosc otrzymal rowniez torbe z magazynem mody ‘Vanidades‘, cieniem do powiek i produktami reklamowymi sieci komorkowej ‘Viva’ (kalkulator nawet sie przydal).

Show rozpoczal sie z ponad godzinnym opoznieniem, ale nikt, oprocz nas, nie zwrocil na to uwagi – dobrze, ze nie bylo to ‘manana‘! Przez nastepna godzine modele i modelki przemierzali uslany suchymi liscmi wybieg (tutaj mamy teraz sezon jesien-zima), starajac sie nie posliznac. Przyznam, sposob prezentacji kolekcji odbiegal od tego, ktory widzialam w ‘Fashion Tv’ czy ‘America Next Top Model’– w pierwszej odslonie modelki chodzily w stylu ‘wyginam smialo cialo’, a w nastepnych – ‘polknelam szczotke’. Coz, pewnie takie mialy wytyczne…

My z niecierpliwoscia czekalismy na Vivi, ktora pojawila sie tylko raz, ale za to w finale sukni wieczorowych. Dla niej postanowilam powalczyc z wysokim ISO i tlumkiem fotografow przy koncu wybiegu i nawet mi sie to podobalo:)

***

Two weeks ago we were invited by Vivi, beautiful cousin Freddy, to a fashion show, she was taking part in.  I was excited, because for the first time I could see models on the catwalk (before I’ve assisted at fashion photo shoots, but this is not the same).

In exclusive hotel, we were greeted with beer and everybody received also a bag with a fashion magazine ‘Vanidades‘, eye shadow and products of a mobilephone company ‘Viva’.

Show started over an hour late, but nobody but us, seemed to care – well, thanks God it wasn’t ‘manana‘! For the next hour models walked the runway covered with dry leaves (here, we are now in the autumn-winter season), trying not to slip. I admit, the presentation of the collection was different from what I saw in ‘Fashion TV’ or ‘America Next Top Model’ – first, models walked in ‘I like the way you move’ style and next – ‘I swallowed a stick’. Well, they probably were guided to walk like that  …

We eagerly waited for Vivi, which appeared only once, but in the final evening gowns. For her, I decided to fight with high ISO and group of photographers at the end of the catwalk. I loved it:)